W kinie: Wieża. Jasny Dzień

wiezajdz

 

WIEŻA. JASNY DZIEŃ
polska premiera: 23.03.2018
reż. Jagoda Szelc

moja ocena: 7.5/10

 

Najpierw rozprawmy się z jedną sprawą. Jeśli ktoś twierdzi, że nigdy nie widział czegoś takiego jak debiut Jagody Szelc, to ewidentnie dość słabo śledzi młode kino na świecie. Polka to ewidentnie duchowa siostra Treya Edwarda Shultsa, bo w obrębie bliskiej mu stylistycznej wolty również dekonstruuje filmowe klisze. Niezwykłość “Wieży” tkwi w tym, iż te klisze obciążone są do bólu polskością. Punktem wyjścia dla wydarzeń w filmie są rodzinne przygotowania do celebracji Komunii małej Niny. Z tej okazji do wioski w Kotlinie Kłodzkiej zjeżdżają się krewni, ale jeden gość jest wyjątkowy. To biologiczna matka dziewczynki, która w niewyjaśnionych okolicznościach kilka lat temu zostawiła dziecko starszej siostrze. Mula nerwowo reaguje na tę wizytę i ta jej nerwowość udziela się też widzowi. Zamiast podglądać radosne święto w rodzinnej atmosferze, siadamy na beczce prochu, oczekując – zdawałoby się – nieuchronnej katastrofy. Oczekiwanie na to, co ma nadejść i nas zaskoczyć, zajmuje proza życia – wspólne posiłki, kurtuazyjne pogawędki, wieczory przy alkoholu, wędrówki w majowym słońcu, wizyty w kościele. I tu dochodzimy do sedna sprawy, bo Jagoda Szelc nie powtarza tu subtelnego realizmu “Cichej Nocy”, ale opowiada to wszystko własnym, niepokojącym językiem filmowym. Atmosferę grozy buduje przede wszystkim pracą kamerą, fascynująco dziwnym montażem oraz oddychającą ciężko, industrialną muzyką. Sporo kadrów zaprzecza tu klasycznym regułom sztuki filmowej, są jakieś takie osobliwie wykrzywione, kąty nienaturalne, zaś montażowe przeskoki wrzucają do fabuły elementy “nie z tego świata”. To wszystko sprawia, że ma się wrażenie przenikania się w “Wieży” dwóch rzeczywistości – realistycznej i fantastycznej, świata ludzi i duchów. Śnimy jakiś sen na jawie albo doświadczamy narkotycznej halucynacji. Niby w domu i jego zielonych, sielskich okolicach odbija się złowroga groteska Lyncha, a w kościelne dzwony uderza Buñuel, ale to jednak rzeczywiście bardziej mickiewiczowskie “Dziady”, które po Gdyni wspomniał jeden z krytyków. Zresztą ta wyczekiwana z autentyczną niecierpliwością puenta filmu, w swojej doniosłości sytuuje Jagodę Szelc bliżej narodowych wieszczów aniżeli zagranicznych mistrzów. W “Wieży” tkwienie w swojskich schematach, automatyczne i bezmyślne pielęgnowanie tradycji, zachowawczość w umyśle, rozdrażnienie i pretensja w duszy, to stan chorobliwego i zgubnego letargu, który dezintegruje wspólnotę. Stąd w finale filmu – jakże słuszne i na miejscu w kontekście tego, co wcześniej się w nim działo – kasandryczne nawoływanie autorki do ogólnonarodowego przebudzenia, wyjścia z wieży w jasny dzień.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.