ANIHILACJA
polska premiera: 12.03.2018
reż. Alex Garland
moja ocena: 6/10
Z książką Jeffa VanderMeera sprawa jest taka, że zabierając się za lekturę, zarówno na początku jak i w jej trakcie, wchodzimy w wyjątkowo osobliwą przygodę, a gdy się ona kończy – rozpoczynamy jeszcze większą przygodę, starając się ogarnąć to, co też właściwie przeczytaliśmy. To bowiem taka powieść, która rodzi w czytelniku wątpliwości, co do możliwości własnej percepcji, rozmywa jej granice, nieustannymi pytaniami i tajemnicami bez rozwiązania tworzy ramy przedziwnego świata i rozbudza wyobraźnię, by go z jej pomocą poznać. Z takiej karkołomności literackiego konceptu amerykańskiego pisarza wykształcił się w jakiejś mierze kultowy status całej trylogii. Alex Garland z “Unicestwienia” VanderMeera bierze jednak tylko bardzo ogólny szkielet fabularny i wypełnia go swoją autorską treścią. Zgoła odmienną od tego, co dzieje się i o chodzi w powieści. Dlatego nie mam tu zamiaru porównywać dzieł Garlanda i VanderMeera, bo nie to większego sensu i skończyłoby się ewidentną porażką tego pierwszego, a że mu ciągle mocno kibicuję, nie mam ochoty też tego robić. Ekspedycja złożona z samych kobiet – badaczek i wojowniczek – wyrusza w sam środek tajemniczej Strefy X, co wygląda na misję raczej samobójczą. Z kilkunastu kolejnych nie powrócił prawie nikt. Powód tych niepowodzeń nie jest do końca jasny, pewne jest jedynie, że wnętrze Strefy zmienia ludzi. Jedynym, który przeżył pobyt w niej, jest mąż Leny, która kierowana osobistą motywacją idzie z kolejną ekspedycją, by poznać prawdę, co stało się z Kane’m. I tu pojawia się naczelny problem “Anihilacji”. Bohaterka grana przez Natalie Portman stanowi mocne centrum filmu i dlatego inne postacie, które ją otaczają, nie mają właściwie żadnych osobowościowych właściwości. Są tak naprawdę dekoracją, taką samą jak rekino-aligator czy jelonek z kwiecistymi pnączami zamiast rogów. Brak tych wszystkich towarzyszek Leny byłby nawet lepszy dla całego filmu, bo skierowałby go na przewrotne pole interpretacyjne. Zamiast niezbyt głębokiego traktatu egzystencjalnego o granicach ludzkich możliwości poznawczych, w którym Garland niemalże wyznaje swoją miłość Tarkowskiemu, spłaszczając ją do poziomu “Arrival”, wyszłaby z “Anihilacji” frapująca, futurystyczna love story. Strefa X jako metafora związku i uczuć, w których człowiek kieruje się w takim samym stopniu biologią, jak i jakimiś nieokiełznanymi czynnikami “nadprzyrodzonymi”, gdzie pęd ku autodestrukcji i poczucie nienasycenia równoważą się potrzebą bliskości i nawiązania trwałej relacji. To taka moja (nad)interpretacja, bo Garlandowi chodzi o zdecydowanie bardziej oczywiste puenty, w których przez wszystkie przepadki odmienia się słowa człowieczeństwo, ewolucja, boskość, tajemnica wszech świata. Wielkie tematy, mała oryginalność, Terrence Malick likes it. Oddać reżyserowi jednak trzeba, że na poziomie czysto wizualnym fajnie i zmysłowo to wszystko wygląda, nawet jeśli momentami przypomina plamę po rozlanych farbkach w tornistrze, to kompozycyjna fantazja naprawdę jest tu imponująca. Muzyka także jest tam, gdzie powinna i służy obrazom tak, jak powinna. I dlatego “Anihilacji” mocno szkodzi fakt, że ogromna większość obejrzy ją nie w kinie, gdzie to powinno mieć miejsce, ale na małych ekranach komputera lub telewizora. Nie wiem, czy tak do końca Garland zasłużył na wielkoekranową nobilitację, bo jednak zrobił film tylko przyzwoity, który bynajmniej nie wchodzi do kanonu kina sci-fi XXI wieku, ale by mu to na pewno pomogło.