W kinie Pierwszy Człowiek

firstman

 

PIERWSZY CZŁOWIEK
polska premiera: 19.10.2018
reż. Damien Chazelle

moja ocena: 7/10

 

Nie wiem, co musiało się wydarzyć u Damiena Chazelle’a, że od “La La Land” dość szybko przeszedł do kina pokroju “Pierwszego Człowieka” – intymnego, wyciszonego, antybohaterskiego. Bo Neil Armstrong (Ryan Gosling) jest tu wyjątkowo markotny i introwertyczny nawet w skali autyzmu. Motywacją dla jego obsesyjnych, kosmicznych poszukiwań jest śmierć ukochanej córeczki. Armstrong oddaje się służbowym obowiązkom i szuka nowych celów zawodowych, bo to jego sposób na przepracowanie żałoby, a momentem katharsis tego procesu będzie wyśniony i upragniony pierwszy krok na księżycu. Perfekcjonizm, gotowość poświęcenia rodziny i życia dla marzenia czynią z Armstronga Chazelle’a duchowego brata Andrew i Sebastiana – bohaterów poprzednich filmów tego reżysera. Młody twórca mierzy się z potężnym, amerykańskim mitem, metodycznie go dekonstruując. Wpisuje tę legendę w historyczny kontekst epoki, zimnowojennej rywalizacji mocarstw i wyścigu zbrojeń, który w latach 60. sięgnął – dosłownie – kosmicznego poziomu. Absurd i paranoja – w takich kategoriach pozwala patrzeć na te kulisy eksploracji kosmosu Chazelle. Udaną wyprawę na księżyc poprzedzają również długie godziny testów w klaustrofobicznych, metalowych puszkach oraz żmudne studiowanie technicznej literatury. Mało tu wielkich słów o szczytnych celach i motywacyjnych gadek zagrzewających do walki. Są za to trupy i jest ich całkiem sporo. W drodze na księżyc koszty tej operacji bowiem wzrastają. Mnożą się wydatki (z publicznych przecież pieniędzy) oraz tragicznie kończą żywoty tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, co załoga Apollo 11. Oddali życie, by takiemu Armstrongowi się może kiedyś udało. Chazelle głośne podsumowanie tych wątpliwości wrzuca w usta Janet (Claire Foy) – żony Armstronga, która w chwili słabości wykrzykuje do przełożonego jej męża, że to całe NASA to banda małych chłopców bawiących się zabawkami, których nie kontrolują. Małych, białych chłopców dorzuci też później Chazelle, gdy będzie mnożył dwuznaczności towarzyszące programowi Apollo. Tylko dla wygłoszenia tej kwestii i późniejszego zmuszenia Armstronga do konfrontacji z dziećmi przed najważniejszą i niepewną co do swojego finału misją. Reszta scen z Foy to sztampowa nuda, ale wróżę Brytyjce nominację do Oscara i może nawet samą statuetkę. Wspomniana scena z dziećmi, wieczorową porą, przy pustym stole pokazuje chorobliwy stopień fiksacji Armstronga na jego marzeniu, który do kilkulatków widzących ojca być może po raz ostatni przemawia wyuczonymi formułkami jak na jakiejś konferencji prasowej. Kocham ten moment, ale ma on w sobie też coś złowieszczo niepokojącego. Ciekawe, czy Amerykanom zmąciło to choć trochę portret ich wspaniałego bohatera. Lądowanie na księżycu też obdarł Chazelle z patosu, mimo że pojawiają się tam i słynne słowa o małym kroku człowieka i wielkim ludzkości, i amerykańska flaga powiewająca na tle ciemnego, prawie czarnego nieba. Księżyc jako szara pustynia pyłu i kraterów pozwala na chwilę zadumać się nad ludzkim losem i naszym miejscem we wszechświecie, Armstrongowi daje możliwość pogodzenia się ze stratą, ale gdy magia tego niezwykłego momentu znika, powracają pytania. Z tym najważniejszym na czele: czy naprawdę było warto. “Pierwszy Człowiek” mnie nie porwał, czasem nawet trochę nużył, ale ja straszliwie szanuję i doceniam ten wielowątkowy, skomplikowany film, który w takiej formie niesamowicie mnie pozytywnie zaskoczył. I ciągle zbieram szczenę z podłogi z wrażenia, jak dojrzałym i mądrym twórcą jest Damien Chazelle.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.