W kinie: Memoria (Cannes)

memoria

 

MEMORIA
Festival de Cannes 2021
reż. Apichatpong Weerasethakul

moja ocena: 8/10

 

Ze wszystkich ikon współczesnego slow cinema sukcesy Apichatponga Weerasethakula cieszą mnie chyba najbardziej. W trakcie swoich festiwalowych wojaży miałam okazję uczestniczyć zarówno w pokazach premierowych dzieł Beli Tarra, Lava Diaza, ale tegoroczny seans galowy w Cannes “Memorii” wzruszył mnie najbardziej. Czekałam na ten film przez kilkanaście festiwalowych, pełnych wrażeń dni, bo – jak na złość – organizatorzy wrzucili ten film prawie na sam koniec programu. Dziwne są te relacje Taja z canneńską imprezą. Z jednej strony jego fabuły goszczą tu często, Weerasethakul zdobył Złotą Palmą, więc powinien być tu gościem niemalże honorowym. A jednak po “Wujku Boonmee” znakomity “Cmentarz Wspaniałości” w Cannes potraktowano dość słabo – zaginął on w sekcji Un Certain Regard. Zresztą zwycięstwo Weerasethakula na La Croisette w 2010 roku uważam za wybitnie przypadkowe. Doceniono bardziej osobę reżysera i reprezentowaną przez niego estetykę, która coraz mocniej przebijała się do światowego art-house’u, aniżeli to konkretne dzieło. Sama “Wujka Boonmee” cenię najmniej, jeśli chodzi o tytuły z filmografii Apichatponga, “Cmentarz Wspaniałości” natomiast postrzegam jako prawie wybitny (nr 7 w moim filmowym podsumowaniu dekady 2010-2019).

“Memoria” wystawną premierę oraz to, że nie podzieliła losu poprzednika, zawdzięcza swojemu umiędzynarodowieniu. Reżyser z Tajlandii przeniósł się do Kolumbii, zaangażował w projekt gwiazdę światowego formatu i ulubienicę wielu festiwali Tildę Swinton, do współpracy zaprosił kolegów po fachu (Jia Zhang-ke został producentem filmu, jednym z wielu aktywnych filmowców w producenckim teamie). W gąszczu autentycznie szczerych, długich i głośnych braw po zakończeniu pokazu, jeszcze bardziej chwytającego za serce wzruszenia reżysera, nic jednak nie miało znaczenia. Geografia i realizacyjne okoliczności nie zmieniły Apichatponga. W egzotycznej i ezoterycznej Kolumbii Taj odnalazł przestrzeń, w której przeszłość, teraźniejszość i przyszłość jak te ziemskie żywioły przenikają się ze sobą. Zaś z Tildy uczynił magnetyczną poszukiwaczkę utraconego przez człowieka połączenia z uniwersalnymi siłami wszech świata, do którego każdy z nas immanentnie przynależy.

Graną przez Swinton Jessicę pewnego dnia budzi o świcie niecodzienny hałas. Jak huk z wnętrza ziemi – opisze go bohaterka. Nikt poza nią go nie słyszy, za to tubalne dudnienie będzie jej towarzyszyć, gdziekolwiek się nie uda. Z Medellin kobieta pojedzie do Bogoty, gdzie z mężem i dzieckiem mieszka jej siostra. Tam też rozpocznie poszukiwania źródeł niepokojącego ją dźwięku. Tajemniczych znaków będzie więcej – raz na parkingu synchronicznie uruchomią się samochodowe alarmy, siostra zacznie opowiadać o swoich dziwnych snach, a młody akustyk, który pomagał Jessice odtworzyć trapiący ją odgłos, nagle zniknie bez śladu, jakby w ogóle nie istniał. O samej bohaterce też niewiele wiadomo. Jest brytyjską botaniczką, której naukowe zainteresowania dotyczą rzadkich odmian orchidei, ale to najprawdopodobniej nie rośliny zatrzymują kobietę w Ameryce Południowej, lecz raczej pamięć o zmarłym partnerze. Codzienność Jessici wydaje się dość bezcelowa. Spaceruje po mieście, przegląda książki o kwiatach w bibliotece, odwiedza siostrę w szpitalu, idzie na koncert. Tylko uporczywie powracający huk wybija ją z tego egzystencjalnego letargu.

Poszukując przyczyn dźwiękowych omamów, Jessica trafi do lekarki o nietuzinkowych metodach leczenia (to będzie ten cudowny, humorystyczny, slapstickowy moment w “Memorii”) czy archeolożki zafascynowanej odnajdywanymi w piachu czaszkami. Ta niespieszna pielgrzymka coraz bardziej będzie ją oddalać od zgiełku miast i kierować na spokojną, rustykalną prowincję, gdzie Jessica w końcu pozna Hernana (Elkin Díaz) – człowieka wierzącego nie tylko, że przeżył tu tysiące lat, ale też, że pamięta wszystko, co w tym czasie widział i słyszał. Kto, jak nie on, może znać odpowiedzi na nurtujące kobietę pytania.

W spotkaniu Jessici i Hernana zawiera się nie tylko dramaturgiczna i znaczeniowa kulminacja filmowych wątków, ale też esencja kina Weerasethakula. Patrząc wnikliwiej, kolumbijskie lasy deszczowe wcale nie różnią się od tych na Tajlandii. W wodach górskich potoków odbijają się miejscowe mity i historie, a pomiędzy drzewami mogą przechadzać się tutejsze duchy zapomnianych przodków. Albo inne nadprzyrodzone elementy. Apichatpongowa symbioza szlachetnej pospolitości i fantazji rodem z baśni, po której przewodnikiem staje się mocno zakorzeniony w lokalności mistyk. Postać niby prawdziwa – mężczyzna z krwi i kości – ale także odrealniona i tajemnicza na tyle, by zacząć wątpić, że spotkanie tej dwójki w ogóle się wydarzyło. Medytacyjny nastrój wspólnych chwil Jessici i Hernana, statyczność i celebracyjny spokój tej ilustracji, budowanie napięcia na ciszy i przytłumionych odgłosach przyrody – podmuchów wiatru, szumu wody, trzepoczących liści – wynosi ten filmowy moment w sferę czystej transcendencji, doświadczenia duchowego i oczyszczającego.

Nie tyle trzeba było wyprawy w egzotyczne lasy Kolumbii, ile po prostu człowieka o wrażliwości i wizji Weerasethakula, by przypomnieć pewne proste prawdy. Jesteśmy częścią większej historii, szerszego ładu, dzielimy kolektywne wspomnienia, natura jest naszym sprzymierzeńcem, a nie wrogiem. Akceptacja i zrozumienie dla złożoności kosmicznego porządku to recepta na odnalezienie wewnętrznej harmonii i życiowej równowagi. Ludzie współcześnie są jak Jessica w Ameryce Południowej – zagubionymi cudzoziemcami, których ograniczają komunikacyjne bariery, dokucza alienacja, poczucie pustki i samotność. Nie każdego wybudzi głęboki dźwięk “z wnętrza ziemi” i wypchnie na drugi koniec świata, ale nigdy nie jest za późno, byśmy obudzili się sami.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.