BIRDMAN
polska premiera: 23.01.2015
reż. Alejandro González Iñárritu
moja ocena: 6.5/10
Jednym z moich ulubionych filmów wszech czasów jest „Wszystko o Ewie” Josepha L. Mankiewicza. Kąśliwa satyra nie tylko na świat teatru czy też szerzej rozrywki, a przede wszystkim genialna refleksja o mętnej naturze sławy. To film w swej ironii niesamowicie błyskotliwy, mistrzostwo zagrany (Bette Davis!), znakomicie wyreżyserowany. Po prostu arcydzieło przez duże A. „Birdman” mógł być cudownym wnukiem filmu Mankiewicza. Paszkwilem, w którym po równo dostaje się wszystkim: hollywoodzkim gwiazdorom i aktorom uchodzącym za ambitnych, ekipom produkującym efekciarskie blockbustery i twórcom wyrafinowanych spektakli teatralnych, konsumentom sztuki wysokiej i miłośnikom popcornowej rozrywki, liderom opinii z czołowych dzienników i samozwańczym krytykom z Twittera. Pojawił się świetny, zapomniany aktor (Micheal Keaton), który własną biografią nadał całej produkcji autoironicznego, pieprznego smaku, a za partnera dostał jak zawsze fenomenalnego, wartego wszystkich nagród świata Edwarda Nortona i kilka innych modnych, zdolnych i ładnych osób (Stone, Riseborough). Pojawił się niezły scenariusz z intensywnymi, choć czasem zbyt bzdurnymi i łopatologicznymi dialogami, efektownymi punchline’ami (sława to zdzirowata kuzynka prestiżu, yay!), krwistymi scenami sytuacyjnymi (bójka na backstage’u!). Był też ciekawy pomysł, by kamera śledziła aktorów w wąskich korytarzach broadwayowskiego teatru i jego okolicy, jakby wyciągnięto go żywcem z „Rosyjskiej Arki”. Co więc nie do końca wyszło? Nie wyszedł Alejandro González Iñárritu, który po raz kolejny udowodnił, że określanie go mianem Paolo Coehlo współczesnej kinematografii jest jak najbardziej zasadne. Nie chodzi nawet o to, że nie potrafił wykreślić ze scenariusza tych kilku emfatycznych i pretensjonalnych tekstów. Mniej więcej w połowie filmu schował satyryczne kły, zgubił także gdzieś spektakularną interakcję między Keatonem i Nortonem, robiąc… artystyczny blockbuster. Przy okazji zaczął utrwalać durne podziały kultury (na niską i wysoką), prostacko beatyfikując teatr jako najświętszą ze sztuk, która przygarnie nawet największego grzesznika – celebrytę z Hollywood i nawróci go na dobre tory, oczyszczając jego duszę, relacje z otoczeniem i samym sobą. To mógł być i miał być świetny film, Iñárritu, do cholery, dlaczego go zepsułeś?!
[youtube=https://www.youtube.com/watch?v=8wM86-LAItg]