KSZTAŁT WODY
polska premiera: 16.02.2018
reż. Guillermo del Toro
moja ocena: 3.5/10
Wyobraźnia to potężna rzecz, szczególnie w rękach filmowca. Gdy w 2006 roku Guillermo del Toro językiem mrocznej baśni opowiadał o okrucieństwach frankistowskiej rewolucji, podbił świat i z miejsca trafił do pierwszej ligi w filmowej branży. Dekadę później Meksykanin realizuje kolejny swój bajkowy projekt, o którym marzył od dawna. Chciał po raz kolejny językiem fantastyki opowiedzieć ponadczasową historię, tym razem o miłości, z aluzjami do czasów współczesnych oraz w kostiumie konkretnej epoki. Niema sprzątaczka zakochuje się w dziwnym, wodnym stworze, przetrzymywanym przez wojsko w tajnej, rządowej agencji, w wydostaniu ukochanego z kajdan pomaga jej czarnoskóra koleżanka, radziecki, nawrócony szpieg i wrażliwy sąsiad gej. Trwa właśnie Zimna Wojna i wyścig zbrojeń, osobliwe znalezisko może zapewnić Amerykanom dużą przewagę w rywalizacji z komunistami z Bloku Wschodniego, z czego zdaje sobie sprawę bezlitosny agent, który stwora schwytał, a w poznaniu jego tajemnic upatruje szansę na awans i karierę. “Kształt Wody” to film płytki niczym ten basen, w którym przetrzymywany jest oślizgły ukochany sprzątaczki Elisy. Bliżej mu do edukacyjnych, mądrych kreskówek spod znaku Pixara niż arcy ambitnej, filmowej fantazji na miarę “Labiryntu Fauna”. Lawiruje on gdzieś pomiędzy epicką love story a umoralniającą opowiastką o wykluczonych odmieńcach stawiających czoła instytucjonalnemu, bezdusznemu złu i walczących o wartości, o których należy pamiętać nawet w najbardziej ponurych czasach. Guillermo del Toro mruga do widza okiem prawdziwego miłośnika filmu i wielkiego kinofila. Gdy “Kształt Wody” udaje dreszczowiec, to przywołuje skojarzenia z kinem noir lat 50. Gdy bywa melodramatem, to sięga po najbardziej naiwne klisze ze starego Hollywood. Nawet ten demoniczny agent Strickland o znudzonej twarzy Michaela Shannona sprawia wrażenie czarnego charakteru wyjętego z kart zakurzonej powieści przygodowej dla dzieci. Jeśli więc film del Toro ma być triumfem miłości do kina, to jest to miłość wyjątkowo ślepa, bezrefleksyjna i infantylna. Odnoszę wrażenie, że “Kształt Wody” stał się zakładnikiem własnej, baśniowej konwencji. Schematu, który pozwalał twórcom na bogactwo atrakcyjnych z czysto technicznego punktu widzenia rozwiązań, ale już ubezwłasnowalniający ich, gdy aż prosiło się o więcej odwagi i “dorosłości” (nawet słynna scena miłosna sprawia wrażenie, jakby ktoś tu ze wstydem odwracał wzrok, a późniejsze jej wspominanie przez bohaterkę ma poziom rozmowy zarumienionych gimnazjalistek). Zarówno ja, jak i Guillermo del Toro powinniśmy być już zbyt duzi na takie potulne bajki.