SWEET COUNTRY
polska premiera: 15.06.2018
reż. Warwick Thornton
moja ocena: 6.5/10
Kameralny western rozgrywający się w dzikim, australijskim outbacku w latach 20. XX wieku, który wbrew z premedytacją ironicznemu tytułowi pokazuje kraj brzydki, bo budowany na krzywdzie i bólu autochtonicznej ludności tej ziemi. Warwick Thornton sięgając po schemat kina gatunkowego i naturalnie piękne, skąpane w palącym słońcu krajobrazy interioru Australii, skomponował poruszający obraz bolesnych relacji białych kolonizatorów tego terytorium i aborygeńskiej ludności. Czarnoskóry pracownik najemny po popełnieniu zbrodni w obronie własnej, wiedząc, że nie może liczyć na sprawiedliwość, ucieka wraz z żoną wgłąb kontynentu. Za nim zaś podąża żądny zemsty pościg. Australijski outback nikogo jednak nie ma zamiaru witać z otwartymi ramionami. To groźna, nieprzyjazna ziemia, która rządzi się swoimi prawami natury, a nie tymi stworzonymi przez człowieka. Film toczy się w powolnym tempie, więc można skupić się nie tylko na monumentalnie pięknych pejzażach kraju na Antypodach, ale też zagłębić w całe to skomplikowanie relacji Aborygenów i białej ludności Australii, które łatwe nie są nawet w czasach współczesnych. “Sweet Country” robi się najbardziej poruszające tam, gdzie opada westernowa kurtyna, odsłaniając głębię dramatu niemalże egzystencjalnego i brutalne barwy kina rozliczeniowego. To w końcu ludzie ludziom zgotowali ten los w miejscu, gdzie opłacałoby się raczej zawiązywać sojusze, by okiełznać nieobłaskawioną naturę, a nie sankcjonować podziały oparte na zasadach z zupełnie innego świata. To w końcu też przypowieść o tym, jak tragicznie kończą się wszelkie próby zniewolenia człowieka przez drugiego człowieka, a tego nie trzeba wcale piętnować z krzykiem i ostentacją. “Sweet Country” robi to w ciszy i dość powściągliwie, przez co ta krytyka bezwzględnego kolonializmu wybrzmiewa jeszcze głośniej.