KAPITAN MARVEL
polska premiera: 8.03.2019
reż. Anna Boden, Ryan Fleck
moja ocena: 5/10
Coś ewidentnie jest nie tak, gdy najciekawszym bohaterem blockbustera okazuje się kot – i to taki w sumie przez większość czasu dość zwyczajny, bo on tylko chodzi i miauczy oraz pojawia się w kluczowych momentach fabuły. Po “Kapitan Marvel” zastanawiam się też, czym znów sobie zasłużyły kobiece superbohaterki na tak okrutnie schematyczne scenariusze. Po Wonder Woman (z innego uniwersum), przyszedł czas na Carol Danvers. Bo umówmy się, pierwsza, Marvelowska, kobieca superbohaterka pewnie nie miałaby szans na przebicie się tak szybko w tym przeładowanym, komiksowo-filmowym świecie, gdyby nie czekająca nas kulminacja pod postacią kolejnej odsłony “Avengers”, gdzie Kapitan Marvel się pojawi. Sprawia to wrażenie na szybko, na kolanie napisanego scenariusza z banalnym originem postaci, łopatologicznym włączeniem jej do uniwersum (za to z uroczą wrzutką z genezą nazwy Avengersów) i podgrzewanie atmosfery przed najważniejszą odsłoną sagi. Jak strasznie tu nic się nie klei. Karykaturalne kwestie Brie Larson, która sama w sobie jest arcy fajna i naturalna, ale nie mogła uratować tych wielu luzackich, innym razem podniosłych, ale jednak zawsze dość żenujących bon motów jej postaci. Przeniesienie akcji do lat 90. z wypasionym soundtrackiem z epoki (Nirvana, No Doubt, Garbage etc.) i grunge’owymi ciuchami bohaterki – czy ta retro nostalgia mogła się nie udać? Okazuje się, że takie rzeczy są jak najbardziej możliwe. Czarny charakter – niemiłosierny banał. Tylko Samuel L. Jackson prezentuje tu jakiś poziom niewymuszonego luzu, choć bywa za bardzo przerysowany. Przyglądając się box office’owemu sukcesowi “Kapitan Marvel”, nie wiem, co musi się stać, by ta formuła się wyczerpała, znudziła. Albo to może ze mną jest coś nie tak, że nie potrafię odczuwać radości, oglądać kolejny, tak bardzo podobny do wielu poprzednich film superbohaterski.