WALKA ATBAIA
reż. Adilkhan Yerzhanov
Kazachstan
moja ocena: 6.5/10
Reżyser z Kazachstanu to jeden z najbardziej interesujących filmowców ze swojego regionu, reprezentujący zawsze intrygującą kinematografię byłych republik radzieckich. Potrafi w swoich fabułach być jednocześnie metaforyczny, realistyczny, czuły i gorzki. Tak samo jest w WALCE ATBAIA – pozornie dramacie sportowym, który fajnie wymyka się prostym schematom gatunku. Bijącym sercem filmu jest łobuz ze społecznych nizin, wiecznie rozgniewany buntownik, który przyłożyć solidnie potrafi każdemu. Nie ważne, czy mowa o małolatach żądnych wrażeń na ulicznej ustawce czy kochanej małżonce. Wokół Atbaia krąży niemała ekipa podobnych jemu wyrzutków społecznych i drobnych cwaniaczków. Ci będący najbliżej szybko dostrzegają pasję mężczyzny do walki i pchają go w stronę bokserskiego ringu. To pozornie najszybsza droga do tego, by wyrwać się z biedy. Esencją kina sportowego są pojedynki, w których bohater burzy kolejne mury i rozwala szklane sufity. Atbai z filmu Yerzhanova szybko przekona się, że to nie przeciwnicy z ringu na prestiżowym turnieju, mającym być przepustką do wielkiej kariery, faktycznie stoją mu na drodze do lepszego życia. WALKA ATBAIA posępnie odsłania społeczne patologie i moralną degenerację, a w takich okolicznościach bajkowa historia “od zera do bohatera” nie ma po prostu prawa się wydarzyć. Wizualnie dopieszczone, choć czasem za długie sceny (które niepotrzebnie rozcieńczają ponurą diagnozę społeczną) budują obraz świata totalnie pozbawionego nadziei na cokolwiek. Na odmianę losu, ludzką przyzwoitość i uczciwość, przejawy zwyczajnego człowieczeństwa. Nawet błyskotliwe poczucie humoru filmu wybrzmiewa u Yerzhanova minorową nutą. W tym właśnie świecie nadpobudliwy, lejący żonę rozrabiaka i jego szelmowscy towarzysze jawią się jako ostatni nieskażeni wirusem społecznej degrengolady, krystalicznie czyści ludzie, którzy zawsze pozostaną i umrą tam, gdzie są – w zapomnieniu.
STAN WYJĄTKOWY
reż. Vinko Brešan
Chorwacja
zobacz zwiastun >>>
moja ocena: 6.5/10
Rozliczeniowe kino Vinko Brešana to rzecz zaskakująco brawurowa i odważna. Również dość odświeżająca, jeśli chodzi o tego typu produkcje z Bałkan, które zazwyczaj będąc zakotwiczone w teraźniejszości wracają do przeszłości, by krytycznie ją podsumować w formule poważnego dramatu lub zadziornej komedii. Brešan pozornie sięga po tę drugą konwencję mieszając ją z poetyką absurdalnego snu, ale gdy przyjrzeć się bliżej tym żartom i sytuacyjnym dowcipom, śmiech to raczej przez łzy, pełen żalów i goryczy. W “Stanie Wyjątkowym” ci, co przeżyli krwawe walki o niepodległość, jakie na Bałkanach toczyły się na terytorium rozpadającej się Jugosławii, zastanawiają się, czy państwo, jakie powstało, oby na pewno jest tym, o które walczyli i umierali ponad 20 lat temu. Ciągle niezabliźnioną raną okazuje się kwestia nigdy nie odnalezionych i w związku z tym niepochowanych należycie ciał poległych w niepodległościowych starciach. Grupka samozwańczo chcących rozliczyć przeszłość Chorwatów planuje więc trumienną intrygę, której najważnejsza odsłona rozgrywa się na Cmentarzu Mirogoj, gdzie spoczywa ikona ich ojczyzny, Franjo Tuđman. Ciekawostką jest, że trudna tematyka filmu Brešana, idąca pod prąd np. aktualnemu, oficjalnemu kierunkowi polityki historycznej w Polsce, nie przeszkodziła “Stanowi Wyjątkowemu” otrzymać finansowania od naszej telewizji publicznej, co też nieco tłumaczy, czemu ta intrygująca fabuła tak niezauważona przemknęła przez nasze kina.
SHINDISI
reż. Dito Tsintsadze
Gruzja
zobacz zwiastun >>>
moja ocena: 6/10
Gruziński kandydat do Oscara i (nie)oczekiwany zwycięzca Warszawskiego Festiwalu Filmowego powraca do całkiem niedawnych wydarzeń z 2008 roku, gdy rosyjskie wojska najechały na Gruzję. Mimo że wojna trwała zaledwie 5 dni, odcisnęła ogromne piętno na tym kraju i ludziach, którzy znaleźli się na linii ostrzału. Tak jak mieszkańcy tytułowego Shindisi – małej miejscowości położonej niedaleko gruzińskiej stolicy. To tam ponad dekadę temu spotkały się losy pozostałych z konieczności w domu mieszkańców Shindisi i oddziału wojska, który pomimo rozejmu musiał stawić czoła przeważającym siłom wroga. Początek filmu to malowana nerwową, rozedrganą kamerą scena epickiej, straceńczej batalii, po literacku romantyczna pochwała żołnierskiego etosu i autentycznego męstwa w obliczu nieuchronnej klęski. Drugi rozdział tej opowieści – zdecydowanie bardziej kameralny w tonie i ciekawszy niż pierwszy, bo przypominający świetne “Mandarynki” – stanowi afirmację już zupełnie innego rodzaju bohaterstwa. Nieoczywistego i wymagającego nawet większej odwagi, bo odbywającego się bez udziału karabinów i w bezpośredniej bliskości wroga. “Shindisi” realizuje prosty schemat zaangażowanego kina patriotycznego, ważnego dla budowania narodowej tożsamości i dlatego być może dla postronnego widza, z czysto filmowych względów, wyda się ono zbyt szablonowe i konwencjonalne. Dla pewnej grupy ludzi to może być jednak jeden z najważniejszych filmów, jaki w życiu zobaczą.