W HOŁDZIE: OLIVIA DE HAVILLAND (1916-2020)
“Przeminęło z wiatrem” to mój ukochany film wszech czasów i choć jestem w #teamscarlett na zawsze, nie sposób nie oddać czci Olivii de Havilland za to, co zrobiła, grając delikatną, ale waleczną Melanię Hamilton. W ogóle ta rola (i wieloletnie występowanie u boku Errola Flynna jako jego wybranki serca, czego kwintesencją jest kreacja Marion w “Przygodach Robin Hooda”) przez długi czas ugruntowała w Hollywood przekonanie, że urodzona w Tokio aktorka, uchodząca za uosobienie niezwykłej wrażliwości i kobiecej delikatności, stanowić będzie idealny kontrapunkt dla bardziej wyrazistych, hardych postaci na ekranie. I często takie właśnie role dla niej wybierano. Co ciekawe, jej sceniczny wizerunek szedł raczej na przekór temu, co reprezentowała sobą Olivia de Havilland poza kamerą. W połowie lat 40. aktorka wygrała słynną batalię sądową z wytwórnią Warnera, zarzucając jej hamowanie i utrudnianie swojej kariery, do czego przychylił się sąd, uwalniając gwiazdę z kontraktu. Przetarła w ten sposób nieznany dotąd szlak i dała przykład, jak odzyskać wolność w dokonywaniu artystycznych wyborów. Czy tak postępują słabe kobiety? Sama pamiętam Olivię – piękną i pewną siebie damę w kobaltowej kreacji, kiedy na Oscarach w 2001 roku powierzono jej rolę gospodyni rocznicowych obchodów, gdy przedstawiano wszystkich obecnych laureatów aktorskiej nagrody, którzy wygrywali statuetkę na przestrzeni lat.
Sama Olivia de Havilland ma na swoim koncie dwa Oscary, z czego zwłaszcza za tym drugim kryje się poważniejsza historia i na tym filmie chcę się skupić. Za “Dziedziczką” (1949) stoją bowiem osobiste i słuszne pretensje aktorki, by w końcu w pełni uznać jej podmiotowość zarówno na gruncie zawodowym, jak i poza ekranem. Ona doskonale wiedziała, że rola Catherine Sloper – bohaterki powieści Henry’ego Jamesa (Olivia zobaczyła “Washington Square” na Broadwayu) – może dla niej samej stanowić mocny statement jako kobiety i aktorki. Do tego potrzebny był jednak reżyser, który potrafi opowiadać historie o skomplikowanych bohaterkach i jest mistrzem w swoich fachu. W tamtych czasach za taką personę uchodził “największy z wielkich”, czyli William Wyler. To on zapewnił Bette Davis trzy nominacje do Oscara i jedną z dwóch statuetek, budując fundamenty dla jej legendy. Sam reżyser zresztą uważał się za tego filmowca, który w końcu wzniósł aktorstwo Davis na najwyższy poziom, z którego ta przez lata praktycznie nie schodziła. Potrafił też tworzyć kino, którego centralną postacią była silna, charakterna kobieta. Olivia skontaktowała się z Wylerem w sprawie ekranizacji “Washington Square”, ten pomysłem się zainteresował, pozostało więc tylko przekonanie jakiejś wytwórni, tu – Paramountu, by zabrać się za produkcję powieści Jamesa. To mogło być najtrudniejsze zadanie przed pierwszym klapsem. Proza amerykańsko-brytyjskiego pisarza uchodziła za niełatwą i niewdzięczną w ekranizacjach. Ciężko też było sobie wyobrazić, że taki film mógłby przynieść kasowy sukces. Osoby Wylera i de Havilland przekonały jednak producentów w Paramouncie.
“Dziedziczka” do dziś uchodzi za wzór idealnego wykorzystania możliwości, jakie dają literackie i teatralne korzenie ekranizowanego tekstu. Wyler wiedział, jak nie zmarnować tego potencjału. Paramount musiało w pierwszej kolejności zakupić prawa do teatralnej adaptacji, którą stworzyli Ruth i Augustus Goetzowie. To w niej przecież zakochała się de Havilland w pierwszej kolejności. Oni też pracowali nad przeniesieniem sztuki na wielki ekran. Zainwestowano w wyrafinowaną scenografię, piękne kostiumy i przedmioty z epoki, prawie od podstaw budując wnętrza domu Sloperów z centralnym umiejscowieniem schodów, które często w tego typu dramatach urastają do rangi kluczowego symbolu (tak też było w “Dziedziczce”). Fundamentalny był również wybór odpowiednich aktorów. Główna rola żeńska zarezerwowana była dla Olivii de Havilland. Dwie męskie powierzono natomiast ikonie brytyjskiego teatru, Ralphowi Richardsonowi (jak świetnie się tu nadawał niech świadczy też fakt, że doktora Slopera grywał przez lata na londyńskich scenach) oraz początkującemu wówczas gwiazdorowi młodego pokolenia, Montgomery’emu Cliftowi. Do tego ostatniego miano największe wątpliwości, ale Wyler zwietrzył tu okazję. Animozje między Olivią i nieokrzesanym aktorem wykorzystał do uwiarygodnienia skomplikowanej relacji Catherine Sloper i Morrisa Townsenda.
Graną przez de Havilland postać w filmie poznajemy w momencie, gdy po raz kolejny jej zaborczy ojciec i wtórująca mu, owdowiała siostra próbują oswoić nie najmłodszą już córkę z rytuałami nowojorskiej socjety. Dla tego środowiska naturalnym jest, że młode damy chodzą na różnego rodzaju bale i towarzyskie wydarzenia, poznają tam wdzięcznych kawalerów, z którymi biorą ślub po aprobacie rodziny. Catherine Sloper nie idzie tą drogą, ponieważ przeszkadza jej w tym wrodzona nieśmiałość, nieporadność i granicząca z naiwnością prostolinijność. Kobieta najlepiej czuje się u boku ojca, spędzając czas w domu i oddając się swojej ulubionej czynności – haftowaniu. Wszystko zmienia się, gdy Catherine na jednym z przyjęć poznaje fircykowatego Morrisa Townsenda. Budzi on w kobiecie nadzieję na wielki romans i szczęśliwie małżeństwo, w co nie wierzy dr Sloper. Od razu dostrzega w mężczyźnie bez własnego majątku “łowcę posagów”, bo nie wierzy, jak ktoś taki – przystojny i towarzyski – mógł zakochać się w jego nieatrakcyjnej córce. Ojciec, jako reprezentant twardego patriarchatu, bez skrupułów zgniecie marzenia swojego dziecka, nie zdając sobie przy tym sprawy, jak poważna to będzie dla niej lekcja wychowawcza.
Przemiana Catherine z niezgrabnej dziewczyny zdominowanej przez stanowczą, ojcowską troskę i być może nieszczerą adorację przystojnego amanta w zdecydowaną, wyrachowaną kobietę to koncertowy popis Olivii de Havilland. Wygrany na mistrzowskich niuansach. Chowana pod kloszem Sloperówna nie patrzy ludziom w oczy, ze stoickim spokojem znosi drobne, towarzyskie poniżenia. Gdy próbuje mówić głośniej, jej mowa przeobraża się w dziwny pisk. W drugiej części filmu inaczej brzmi nie tylko jej głos, który nabiera mocy i głębi, ale też zmienia się fizyczna postawa i spojrzenie. Catherine staje się rasowym drapieżnikiem, strzegącym okrutnie swojego dziedzictwa. Emancypacja wymaga ofiar, szczególnie wtedy, gdy w rolę takiej ofiary wtłaczano cię przez całe twoje życie. Zemsta w filmie wyhaftowana zostaje na twardym płótnie i dopięta rubinowymi guzikami.
Scenariusz “Dziedziczki” ożywili nie tylko aktorzy swoimi znakomitymi kreacjami. Żyje w tym filmie też przestrzeń, w jakiej poruszają się bohaterowie. Zamknięta praktycznie w czterech ścianach domu przy Washington Square 16 akcja w ani jednym momencie nie ociera się o teatralność. Największa w tym zasługa operatora Leo Tovera, który za swoją pracę przy “Dziedziczce” doceniony został Oscarową nominacją. Przy okazji nowego wydania filmu w zeszłym roku przez Criterion jeden z recenzentów napisał nawet, że w pełni uprawomocniona jest teza, iż domostwo Sloperów jest jednym z najistotniejszych bohaterów dzieła Wylera. To przecież ono uosabia obiekt pożądania Morrisa Townsenda i stanowi powód bezdusznej obrony ojca kosztem podtrzymania iluzji szczęścia w córce. Dom w końcu wyrasta także do rangi symbolu zwycięstwa i wyzwolenia Catherine spod jarzma toksycznych, męskich relacji. Staje się nagrodą za cierpienie, poświęcenie i wylane łzy. Za niełatwy wybór, którego ta dokonała, zrywając z naiwnymi marzeniami o wielkiej miłości i wygodnym życiem pod dyktandem innych. Pozwala bohaterce w końcu poczuć się królową w jej własnym królestwie, w którym nikt nie będzie podejmował za nią decyzji i bawił się jej uczuciami. By wejść na tron, trzeba jeszcze tylko pokonać te kilka schodów.