Nowy sezon “Filmowego Okna na Świat” rozpoczynam od ekspresowej przejażdżki po paru tytułach, z których większość podbiła tegoroczny festiwal w Rotterdamie, a które to udało mi się zobaczyć. Miłośnikom filmowych eksperymentów niektóre z tych pozycji powinny się wydać bardzo intrygujące.
REY
reż. Niles Atallah
Chile
zobacz zwiastun >>>
moja ocena: 6/10
W muzyce na dobre zakorzeniło się pojęcie psycho folku, które określa estetykę nieco odmienną od tego tradycyjnego, folkowego brzmienia. Przede wszystkim ma ono w sobie zaszytą sporą dawkę wariactwa i psychodelii, trochę nieprzewidywalności, brawury i eksperymentu. W filmie przykładem sztuki psycho folkowej mogłoby być właśnie takie „Rey” wyróżnione kilka dni temu Nagrodą Specjalną Jury na festiwalu w Rotterdamie. Chilijskiego reżysera, Nilesa Atallaha, zafascynowała postać francuskiego prawnika Orélie-Antoine’a de Tounensa, który w drugiej połowie XIX wieku przyjechał do Ameryki Południowej i ogłosił się królem ziem Araukanii i Patagonii, namawiając lokalne plemię Indian Mapuczów, by zawalczyli o swoją autonomię. Ta historia dla reżysera stanowi jednak jedynie pretekst, by w pierwszej kolejności popisać się swoją niesamowitą wyobraźnią i fantazyjnym artyzmem, w drugiej – ukazać paradoksy i ułomności historycznej pamięci. „Rey” to trochę taki Carlos Reygadas zremiksowany przez Guya Maddina. Chilijczyk miesza nie tylko porządek czasoprzestrzenny, ale przede wszystkim wizualne struktury. Dość powiedzieć, że by osiągnąć konkretne efekty, Atallah zakopał na kilka lat jedną z taśm, by wykopawszy ją, w takiej zniszczonej wersji wmontować jej fragmenty do filmu. Ukazując proces Francuza przed hiszpańskim sądem, przebrał aktorów w maski z papier-mâché. We współczesnym kinie arthouse’owym w ostatnich latach pojawiały się takie folklorystyczne opowieści („Jauja”, „W objęciach węża”), które łączą intrygującą fabułę, ludyczną baśniowość i kreatywną wizję, ale czegoś tak szalonego jak „Rey”, to ja jednak dawno nie widziałam. Na poziomie zabaw z symboliką porównałabym jeszcze chilijską produkcję do świetnego „O Ornitólogo”, jednak zaznaczając, iż dzieło Rodriguesa stanowi dużo większe i fajniejsze intelektualne wyzwanie dla widza. W „Reyu” liczą się bardziej doznania wizualne, pozwalające raz otrzeć się o egzotyczną mistykę, innym razem o narkotyczny trip. W końcu ten film to dowód na to, że ciągle gdzieś na świecie istnieje takie autentycznie nowohoryzontowe, bezkompromisowe, poszukujące kino, które potrafi zaintrygować, a nie odrzucić od ekranu.
ARABIA
reż. Affonso Uchoa, João Dumans
Brazylia
zobacz zwiastun >>>
moja ocena: 6/10
„Arábia” to mój ulubiony tytuł z głównej sekcji konkursowej tegorocznego festiwalu w Rotterdamie (ale wybieram raptem z trzech obejrzanych pozycji), który nie został jednak dostrzeżony przez żadne z jurorskich gremiów na holenderskiej imprezie. W sumie nie dziwię się, bo brazylijscy twórcy garściami czerpią z Miguela Gomesa. Z „Tabu” pożyczyli sobie intro, które wprowadza widza we właściwą narrację – społeczne kino drogi, w którym kolejne miejsca pracy, od plantacji mandarynek po duszną fabrykę, definiują bohatera i jego nieskomplikowaną egzystencję (oraz spokojnie mogłyby stać się jednym z epizodów „Tysiąca i jednej nocy”). Christiano to prosty człowiek, który żadnej roboty się nie boi, zaś jego tułaczka po różnych miejscach w Brazylii ma w sobie zarówno coś z kina przygodowego, westernowej poetyki, jak i loachowskiego dramatu. Naprawdę podziwiam finezję, z jaką Affonso Uchoa i João Dumans połączyli wspomnieniowy, melancholijny liryzm opowieści Christiano (np. o uczuciach bohaterów i nastroju otoczenia często opowiadają proste, folkowe piosenki) z doniosłą, społeczną obserwacją ludzi, miejsc i czasów, na które bezwzględny wpływ ma ekonomia i gospodarcze uwarunkowania. Lubię takie zaangażowane kino, które nie musi krzyczeć w każdym kadrze, by mówić mądrze o ważnych rzeczach.
QUALITY TIME
reż. Daan Bakker
Holandia
zobacz zwiastun >>>
moja ocena: 5.5/10
Przy „Quality Time” zaznaczę od razu jedną sprawę. Mam trochę alergię na wszelkie konstrukcje typu „film w pięciu częściach” (jak to ma miejsce w przypadku tej holenderskiej produkcji), gdzie poszczególne części składowe łączą się ze sobą w jakiś bardzo luźny sposób (jest tylko jeden Roy Andersson!). Bo równie dobrze mogłoby to być pięć krótkometrażówek, ale wtedy fejm nieco jakby mniejszego kalibru, a tak Daan Bakker otrzymał cenne wyróżnienie w Rotterdamie od najmłodszego wiekiem jury festiwalowego. Każda z pięciu części „Quality Time” pokazuje odcienie rodzinnych relacji i dość nieporadnych mężczyzn, którzy różnie się w nich odnajdują. Tematyka filmu to jednak zdecydowanie drugorzędna część tej produkcji. Każda z historii to zupełnie inna, autorska koncepcja narracyjna i wizualna. W pierwszej narzekania Koena o rodzinnych spotkaniach przy wspólnych posiłkach przeżywamy, oglądając na ekranie białe kropki na kolorowych tłach mówiące głosem z komputera. W drugiej perypetie fotografa amatora Stefaana widzimy z lotu ptaka, dialogi czytając na ekranie niczym komiksowe dymki. Każda z tych historyjek ma w sobie jakąś dawkę absurdalnego humoru i intrygującej, reżysersko-artystycznej wizji, ale też każda prosi się aż o pełnometrażowe rozwinięcie, które w pełni mogłoby dopiero potwierdzić ewentualny kunszt Daana Bakkera. Bo na razie to ja widzę jedynie niezły warsztat i fajne pomysły.
MES NUITS FERONT ECHO
reż. Sophie Goyette
Kanada
zobacz zwiastun >>>
moja ocena: 5.5/10
Mam wrażenie, że takie filmy pojawiają się właściwie na każdym festiwalu. Stonowane, naturalistyczne kino z domieszką magii – można by rzec, realizm magiczny, ale bardzo subtelny. Raczej wręcz taka współczesna oniryczna poezja filmowa, ale Sophie Goyette zdaje się być jeszcze zbyt mało doświadczoną twórczynią, by jej wizja prezentowała się dostatecznie dojrzale i przekonywująco (niemniej w Rotterdamie i na mniejszych festiwalach na kontynencie amerykańskim się spodobała). Ale oddać trzeba debiutantce z Quebecu, że potrafi komponować ładne kadry i wydobywać z najbanalniejszych nawet scen wysublimowaną nastrojowość. Goyette łącząc losy młodej Kanadyjki, której życie smutno przemyka przez palce oraz dwóch Meksykanów – starszego ojca i jego dorosłego syna, czasem zbyt nieznośnie wspominających przeszłość, stara się pokazać, że egzystencjalna udręka, nostalgiczne niepokoje, życiowe niespełnienie i wieczne wątpliwości nie mają wieku, narodowości, zdefiniowanego pochodzenia czy statusu majątkowego. Mogą dotykać z równą intensywnością właściwie każdego, przysparzając zgryzot i zmartwień. Goyette bardzo gustownie przepływa między krajami i kontynentami, między losami poszczególnych postaci. Potrafi zgrabnie definiować kondycję uczuciową swoich bohaterów przez sny i nawet nie wypada to pretensjonalnie. Wie, jak dobrze użyć muzykę. A jednak “Mes Nuits Feront Echo” pozostaje kinem trochę powierzchownym i banalnym.