10 klasycznych filmów 2021

Pierwsze miesiące mijającego roku ciągle był trudne, ale w końcu wróciło kino. Wróciły regularne seanse, wróciły festiwale, które nijak nie przypominały swoich online’owych edycji sprzed roku. Był rozmach, wyczekiwane premiery, zaskoczenia. W związku z koniecznością śledzenia tychże imprez i festiwalowych wojaży mniej oglądałam klasyki i trochę też zaniedbałam cykl o festiwalach z przeszłości. Nie porzucę go, to zbyt fajny projekt, ale pewnie zostanie on ograniczony do relacji jednej na kwartał. To jest bowiem inicjatywa, która wymaga czasu, cierpliwości i samozaparcia. Przyznam, że odurzył mnie powrót nowego kina i dałam radę ogarnąć ledwie trzy dawne wydarzenia:

Cannes 1978
Berlinale 1962
Wenecja 1953

Kilka filmów z tych imprez pojawia się w zestawieniu moich ulubionych klasyków, które pierwszy raz widziałam w 2021 roku. Odsyłam Was do powyższych relacji, gdzie można więcej o części z tych produkcji przeczytać, a kryją się za nimi naprawdę fajowe historie. Starszych dzieł nie porzucę, cykl festiwalowy zamierzam kontynuować, może będzie finalnie też więcej starszego kina, ale to na repertuarze nowym i najnowszym będę się skupiać najmocniej. Ta mieszanka nowego i starego da w tym roku rezultat prawie 450 tytułów obejrzanych zarówno w domu, jak i w kinowych warunkach. Do tego dochodzi kilkadziesiąt produkcji serialowych. Chyba całkiem nieźle?

sm53

Tom Payne & Oswaldo Sampaio: Sinhá Moça (1953)

Nagrodzona Brązowym Lwem w Wenecji “Sinhá Moça” to przykład lokalnego kina mocno zainspirowanego produkcjami z hollywoodzkim rodowodem. Do filmu przylgnęło nawet określenie brazylijskiego “Przeminęło z wiatrem” (1939). Produkcja stanowi też symbol wytwórni Vera Cruz, jej szybkiego powstania i spektakularnego upadku w zaledwie piątym roku działalności. Studio nigdy nie żałowało pieniędzy na swoje produkcje, stawiało na atrakcyjne widowiska dla szerokiej publiczności, ale ten rozmach nie miał szans spiąć się w rozliczeniach księgowych. W tamtych czasach w Brazylii rynek dystrybucyjny nie był jeszcze dobrze rozwinięty, filmy z Vera Cruz nie miały więc możliwości osiągnięcia odpowiednich, dobrych wyników w krajowym box office’ie. Więcej o filmie w relacji z Wenecji 1953.

sirkim

Douglas Sirk: Imitation of Life (1959)

Druga w historii ekranizacja powieści Fannie Hurst to film niesamowicie kompleksowy, głęboki i przez to poruszający. Epicki w aranżacji i narracji, ale zupełnie nie po amerykańsku gorzki. W rozciągniętej na lata historii dwóch kobiet – białej i czarnoskórej – ukrywa się gorzka opowieść o pogoni za karierą i jej cenie, o różnych wersjach miłości, o trudnych relacjach matek i córek. Pokazuje się tu skutki życia w kłamstwie, dotyka problematyki rasizmu amerykańskiego społeczeństwa. Trochę Sirka w tym roku oglądałam, ale żaden film nie był tak wielki jak jego ostatnie dzieło w Hollywood.

oscaf

Ruy Guerra: Os Cafajestes (1962)

Praca kamery w “Os Cafajestes” jest wybitna, nowatorska i zupełnie niepodporządkowana narracyjnemu porządkowi. Wspaniale widać to w scenie, gdy bohaterowie filmu, dwaj mężczyźni, którzy wpadają na pomysł uwodzenia kobiet w celu późniejszego szantażowania ich upublicznieniem nagich zdjęć, na opuszczonej plaży dokonują aktu psychoseksualnej przemocy wobec jednej ze swoich ofiar, a jednocześnie ich znajomej, Ledy. Rozebrana do naga kobieta zostaje przez mężczyzn odarta z godności, wykorzystana i zdradzona, stając się obiektem bezdusznej eksploatacji (w jakimś stopniu też samego Guerry, który pokazał aktorkę w pełnym negliżu). Ledę w filmie zagrała Norma Bengell – najcudowniejszy, nowofalowy anioł ciemności, w cinema novo najczęściej wcielająca się w rolę prostytutek, kobiet upadłych żyjących na krawędzi. Więcej o filmie przy okazji Berlinale 1962.

dillemo

Marco Ferreri: Dillinger e morto (1969)

Do tej pory moim ulubionym filmem Ferreriego było niezapomniane “Wielkie Żarcie”, ale “Dillinger nie żyje” absolutnie przebija tamtą, kultową produkcję. To kino tak osobne, zbuntowane, niepoprawne, że porywa mnie w każdej, jeszcze bardziej groteskowej od poprzedniej scenie. Ferreri proponuje tu absolutnie fascynującą opowieść o ucieczce od szarej codzienności, którą pewnego wieczora, po powrocie z pracy, uskutecznia bohater grany przez Michela Piccoliego. Nie robi niby nic niezwykłego, ale ten ciąg banalnych czynności doprowadzi do totalnie zaskakującego finału. Nie było drugiego takiego krytyka burżuazyjnego porządku jak Ferreri.

missbr

Ronald Neame: The Prime of Miss Jean Brodie (1969)

Wielka Maggie Smith jako tytułowa panna Brodie, która żyje pełnią życia i tą energią stara się zarażać swoje młode podopieczne – uczennice typowej, brytyjskiej szkoły dla dziewcząt. Problem tylko taki, że idee, które fascynują nauczycielkę i jej sposób bycia, są – co tu ukrywać – mocno dwuznaczne i nie chodzi tylko o realia uwięzionej w gorsetach zasad dawnej Anglii. Nie spodziewajcie się szlachetnej lekcji życia pokroju “Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, to zupełnie inne kino.

martam70

Márta Mészáros: Szép lányok, ne sírjatok! (1970)

Ta mini retrospektywa Márty Mészáros, którą przygotowało Mubi (i ciągle większość tych tytułów jest dostępna), to prawdziwy skarb. “Nie płaczcie, ślicznotki” to dzieło, którego po węgierskiej reżyserce się nie spodziewałam. Przywodzące na myśl niegrzeczne, frywolne kino Richarda Lestera, choć przesiąknięte smutną groteską komunistycznej rzeczywistości, dzieło to czysta celebracja miłości, młodości i muzyki. Film ma musicalową strukturę, ale ona tylko dodaje mu bezpretensjonalności. Oglądajcie Mártę Mészáros!

drzewons

Ermanno Olmi: L’albero degli zoccoli (1978)

Ermanno Olmi w niemalże każdym swoim dziele zwracał się w stronę etyki chrześcijańskiej, dlatego w “Drzewie na saboty” biedni chłopi oparcie znajdują w religii i wierze, a nie w wybuchających w odległych miastach rewolucyjnych, w tym lewicowych ideologiach. Gniew wyrażają marsowym milczeniem, solidarność skrywają w gestach i przeszywających spojrzeniach, jak wtedy, gdy Batisti wraz z rodziną zostaje przegnany przez pana po tym, jak ściął jego drzewo, by z drewna zrobić buty dla swojego syna. To kino ponadczasowe, które nigdy się nie zestarzeje. Więcej o filmie przy okazji Cannes 1978.

cwgirl

Claudia Weill: Girlfriends (1978)

W najnowszych czasach pierwszy raz “Girlfriends” zostało głośniej przywołane, gdy Lena Dunham odnosiła pierwsze sukcesy z “Dziewczynami”, a potem gdy Noah Baumbach i Greta Gerwig stworzyli razem “Frances Ha”. Pod koniec lat 70. talent Weill wychwalał sam Stanley Kubrick, wróżąc jej spektakularną karierę, ale los chciał, że życie reżyserki potoczyło się inaczej. Dziś z różną częstotliwością mentoruje studentom – początkującym filmowcom na najbardziej prestiżowych uczelniach na Wschodnim Wybrzeżu. Śmiało może im pokazywać “Girlfriends” – wspaniały film o totalnej, kobiecej przyjaźni, która zaczyna się rozpadać, gdy jedna z dziewczyn decyduje się założyć rodzinę. Więcej o filmie przy okazji Cannes 1978.

avecanna

Chantal Akerman: Les rendez-vous d’Anna (1978)

Chantal Akerman – bohaterka tegorocznej, nowohoryzontowej retrospektywy i jeden z jej wcześniejszych, znakomitych filmów. Oniryczne slow cinema o kobiecie w nieustającej podróży, która zdaje się nigdy nie kończyć i stanowić główny sens nieco rozproszonej egzystencji młodej reżyserki. Kolejne spotkania, poznawani w trasie kochankowie, powracająca tu i ówdzie matka, fantasmagoryczne miasta. Klimat snu na jawie, w którym łatwo się zatopić, zgubić i odnaleźć.

chamstreet

Wendell B. Harris Jr.: Chameleon Street (1989)

Jeszcze nigdy w historii mojej obecności na American Film Festival (a pojawiam się tam od 1. edycji!) nie zdarzyło się, by moim ulubionym filmem festiwalu została pozycja z klasyki kina. I to jeszcze taka, którą na AFF wybrałam przypadkowo, mając wolny slot między innymi seansami. “Chameleon Street” to zapomniany laureat z Sundance, który właśnie otrzymuje drugie życie, doczekawszy się restauracji starej kopii. Co to za brawurowa historia, i jak soczyście opowiedziana. W jej centrum znajduje się ludzki kameleon, który na przełomie lat 70. i 80. wcielał się w różne role – zagranicznego studenta, prawnika czy chirurga. Film to szalenie zabawny, a jednocześnie nurtujący, bo traktujący o samotności i alienacji w świecie. Zaginione ogniwo między filmami z Sidneyem Poitier a kinem Spike’a Lee.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.