W kinie: Czas krwawego księżyca (Cannes)

killersflmoon2

 

CZAS KRWAWEGO KSIĘŻYCA
Festival de Cannes 2023
reż. Martin Scorsese

moja ocena: 6.5/10

 

Wyjaśnijmy coś sobie. Martin Scorsese to jeden z najważniejszych, amerykańskich filmowców XX wieku. Ikona, mistrz, geniusz. Nie zapraszam do dyskusji, bo nie ma o czym. To fakty, nie opinia. I tak naprawdę ciężko go tak po prostu nie cenić i nie lubić. Nie tylko dlatego, że zrobił masę świetnych filmów, ale też ze względu na to, jak aktywnie działa, by zachować dla potomnych dziedzictwo światowego kina. Jego fundacja zbiera, odnawia i udostępnia zapomniane perełki filmowe, dzięki czemu nie giną arcydzieła kinematografii krajów dawnego ZSRR, filipińskich czy afrykańskich. Kluczowe w tym wszystkim jest jednak to, że Scorsese jest człowiekiem przeszłości, nie teraźniejszości, a już na pewno nie przyszłości. Raczej nie rozpalisz w nim ognia dyskusją o “Parasite” czy Julii Docournau, ale jak rzucisz w przestrzeń w jego obecności hasło “Salvatore Giuliano” to bardziej możesz liczyć na uwagę wielkiego twórcy. To prawda, że raz reżyser dla niepoznaki przebrał się w jaskrawy kostium “Wilka z Wall Street”, ale to wciąż człowiek z tamtej epoki, a “Czas krwawego księżyca” to tego namacalny dowód.

Nie każdy teraz dostaje praktycznie nieograniczone środki i ekranowy czas, by tworzyć kino dokładnie takie, jak chce. Scorsese to jeden z niewielu twórców, który na taki przywilej sobie zasłużył i dobrze, że są ciągle ośrodki, mogące zapewnić wielkiemu reżyserowi taki komfort pracy. “Czas krwawego księżyca” imponuje więc epickim rozmachem i potężnym, ponad trzygodzinnym metrażem. Przy czym film nie jest po prostu skondensowanym w jednej produkcji serialem (ale bez większego wysiłku mógłby być). Ma swój powolny rytm, operator Rodrigo Prieto mógł pozwolić sobie nie wiele medytacyjnych, panoramicznych ujęć, przez co film pozwala też odetchnąć, prowadząc narrację właściwie bez pośpiechu.

Dla plemienia Osagów odkrycie złóż ropy naftowej na ich ziemiach okazuje się tyleż zbawieniem, ile przekleństwem. W pewnym momencie ta społeczność staje się być może najbogatszą na ziemi, która pozwolić sobie może zarówno na drogie błyskotki i najnowocześniejsze automobile, ale także na białą służbę. Tych, którzy liczą na szybki zarobek i łatwe wzbogacenie się, też w ich otoczeniu nie brakuje. Każdego dnia kolej na ziemie Osagów przywozi białych mężczyzn, takich jak choćby Ernest Burkhart (Leonardo DiCaprio). Weteran I wojny światowej powraca na łono rodziny, której głową jest “King” Hale (Robert de Niro). Hodowca bydła i admirator tradycji tutejszych autochtonów, działający na rzecz etnicznej integracji i pojednania. Tylko że w jego wizji oznacza to swatanie dziedziczek indiańskiej fortuny z jego pobratymcami, którzy w przypadku śmierci swoich małżonek, stają się jedynymi spadkobiercami ich majątku. Ernest poślubia jedną z takich kobiet, choć jego intencje i uczucia wobec Molly (Lily Gladstone) wykraczają daleko poza zaaranżowaną podstępem transakcję małżeńską. Mężczyzna naprawdę kocha swoją żonę, ale nie potrafi się też wyrwać spod przemożnego wpływu wuja “Kinga”, na jego zlecenie wykonując morderstwa na kolejnych Osagach, w tym najbliższych krewnych Molly. Miejscowe organy ścigania oczywiście nie kwapią się do skrupulatnego wyjaśnienia zbrodni, a morderstw – tylko w indiańskiej części społeczności – przybywa.

Opowieść z wydanej kilka lat temu książki Davida Granna, którą zekranizował Scorsese, stanowi świadectwo rzeczywistych wydarzeń. Dzisiaj zbrodnie dokonywane w latach 20. na Osagach uchodzą za czarny rozdział we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych. Stąd pewnie sporej części publiczności zza Oceanu to rewizjonistyczne kino powinno otworzyć oczy i wywołać emocjonalny dyskomfort. Amerykańska mitologia wokół białego osadnictwa, legenda Dzikiego Zachodu, geneza kapitalistycznego dobrobytu (dla wybranych) powstawały na trupach i krwi tych, którzy nie mogli skutecznie przeciwstawić się wyzyskowi i podłości. Doczekaliśmy czasów, gdy na najbardziej widocznych sztandarach pisane są hasła wołające o sprawiedliwość i uznanie krzywd dla ciemiężonych, bo czy może być coś bardziej “krzykliwego” niż kino Scorsese? Tym bardziej, że reżyser szczerze chce oddać część ofiarom okrutnych zbrodni w białych rękawiczkach.

Winnych zbrodniczego procederu na ziemiach Osagów ukarano dopiero dzięki interwencji J. Edgara Hoovera, który do Oklahomy wysłał agentów nowopowstałego Federalnego Biura Śledczego. W filmie centralnym śledztwem dowodzi niejaki Tom White (Jesse Plemons), ale to dochodzenie samo w sobie nie jest raczej pierwszorzędnym elementem opowieści Scorsese. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, co nie do końca gra w “Czasie krwawego księżyca”. Film wydaje się epickim westernem. Mamy tu przecież dziki (i chciwy) Zachód, gorączkę złota, białych ludzi z bronią, cywilizujących się Indian. Gorzko potraktowany mit założycielski XX-wiecznej Ameryki na tle poetyckich, preriowych landszaftów, po których kamera sunie powoli jak w kinie Malicka. To jednak tylko trik, by w nieco innej scenerii przemycić opowieść poskładaną z ulubionych motywów, wątków i klisz mistrza. To kolejne kino gangsterskie Scorsese powielające znany schemat z bohaterem rozpoczynającym wspinaczkę w górę mafijnego układu, przechodzącego przez okres moralnych i egzystencjalnych wątpliwości, aż w końcu zmuszonego do zmierzenia się z konsekwencjami własnych, zbrodniczych czynów. Ciężko też znaleźć uzasadnienie dla tak potężnie długiego metrażu inne niż autorska fanaberia, fundująca widzom naprawdę wymagający, filmowy maraton. Tym bardziej, że choć trup ścieli się tu gęsto, sposób narracji nie jest specjalnie sensacyjny. Paradoksalnie to bardziej kontemplacyjno-lamentacyjne w wielu momentach kino, zadumane i refleksyjne.

Jednego nie można odmówić “Czasowi krwawego księżyca”. Ta produkcja to prawdziwe wydarzenie w świecie kina. Jej canneńska premiera, w której uczestniczyłam – jedyny, ekskluzywny i najbardziej pożądany seans tego roku na Lazurowym Wybrzeżu był autentycznym świętem. Celebracją wyczekiwanego dzieła oraz jego zasłużonego twórcy, wokół którego, troszeczkę na drugim planie, znalazło się miejsce również na cementowanie i redefiniowanie Scorsese’owych legend. Współpracy z Robertem de Niro rozkładającej się na 50 lat i 10 filmów. Wielu realnie kultowych tytułów dla amerykańskiej kinematografii. Nieco nowszej kolaboracji i uwielbienia dla talentu Leonardo di Caprio, którego reżyser być może właśnie mocno wsparł w wyścigu o kolejną, zawsze upragnioną, Oscarową statuetkę. Wyrwanie się z sideł male gaze, dekadami obecnego w kinie Scorsese, oddając wiele ekranowego miejsca ujmującej Lily Gladstone, której postać zajmuje fabularną przestrzeń w sposób dla twórczości autora “Wściekłego Byka” doprawdy nowej. Martin Scorsese za chwilę skończy 81 lat i ciągle mu się chce. Nie rewolucjonizuje już kina, ale fantastycznie przypomina o sile tego medium i wykorzystuje je z premedytacją w słusznej sprawie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.