W kinie: Asteroid City (Cannes)

asteroidcity

 

ASTEROID CITY
Festival de Cannes 2023
reż. Wes Anderson

moja ocena: 5.5/10

 

O wizualnym stylu w przypadku Wesa Andersona i jego filmów powiedziano już chyba wszystko. Pastelowe filtry, doskonała symetria kadrów, retro klimat, kreskówkowe elementy scenografii (w “Asteroid City” jest nawet struś Pędziwiatr, choć osamotniony z powodu nieobecności rozjechanego na asfalcie kojota). Ciągle lubię na to wszystko patrzeć i podziwiać, ale też ta, od tak dawna już powtarzalna, estetyka potrafi mnie tak po ludzku znudzić. Kino Amerykanina jest jednak na tyle zróżnicowane w swej treści, że ów osławiony styl staje się przede wszystkim narzędziem, pomagającym po prostu ciekawie opowiedzieć jakąś historię. Czasem wręcz całkiem zaangażowaną historię, jak w również premierowo pokazywanym w Cannes “Kurierze Francuskim z Liberty, Kansas Evening Sun” (2021), który stanowił nostalgiczny hołd dla drukowanej prasy. Kumulacja wątków zamykanych często w zgrabne miniatury i bohaterów, w których wcielają się najgorętsze, aktorskie nazwiska (zajmujące sporo miejsca na oficjalnym plakacie promocyjnym) oraz szkatułkowa struktura filmu to kolejne znaki rozpoznawcze reżysera. W “Asteroid City” widzowie wcielają się w rolę publiczności programu telewizyjnego, w której dramaturg (Edward Norton) i reżyser sztuki teatralnej (Adrien Brody) z pomocą boskiego narratora (Bryan Cranston) opowiadają o jej tworzeniu/adaptacji, a jednocześnie ta sztuka odgrywana zostaje niejako w czasie rzeczywistym. W minimalistycznym miasteczku na kartonowej pustyni, zbudowanym z elementów amerykańskiej ikonografii, gdzie spotykają się młodzi wynalazcy i badacze, pod okiem wojska i swoich rodzin celebrując wydarzenie sprzed około 5000 lat, gdy na te tereny spadła asteroida. Przyznajcie sami, że koncept, gdzie wielowarstwowość historii wynikała z ekranizacji procesu powstania artykułów w magazynie, sam w sobie był prostszy i dużo mniej sztuczny.

Bo też nad “Asteroid City” nie unosi się tak jasny motyw przewodni, spajający wymowę rozwarstwionej całości. Powiedziałabym wręcz, że główna myśl tego filmu sprowadza się do wyjątkowo autotematycznej (dla różnej maści twórców) refleksji o trudnej nomen omen sztuce narracji i opowiadania historii, gdy dzieło końcowe to tak naprawdę wypadkowa starań autora adaptowanego/ekranizowanego tekstu, reżysera, aktorów, a w końcu publiki, która kształtuje odbiór tego, co zobaczyła. Próbując rozgryźć ten fenomen niczym najbardziej tajemniczą zagadkę wszech świata, Anderson kluczy po labiryncie mniej lub bardziej zawiłych meta kontekstów. Najbardziej trywialny to oczywiście ten, gdy aktorzy wychodzą ze swoich scenicznych ról, by “dogadać” z reżyserem sens przedstawienia, gubiąc się w natłoku wątków i dialogów. Zdarza się, że ma to swój romantyczny urok, jak w magicznej scenie, gdy grająca matkę-aktorkę Scarlett Johansson przez okno ćwiczy z ojcem-wdowcem-fotografem-aktorem (Jason Schwartzman) kwestie, które ma wkrótce zagrać. Bo najtrudniej w takiej wystylizowanej do granic możliwości, pogmatwanej, filmowej rzeczywistości odtworzyć czyste emocje, a tutaj to się akurat udało. W ogóle wątek Johansson i Schwartzmana oraz te postacie same w sobie są najfajniejszą rzeczą, jaka się w tym filmie wydarzyła. Przeżywanie żałoby, godzenie się ze stratą, a w końcu odzyskiwanie wiary w możliwość zbudowania uczuciowej więzi z drugim człowiekiem to szlachetne tematy, zawsze trafiające na podatny grunt.

Powaga to chyba najbardziej zaskakujący element “Asteroid City”. Świat, w filmie jest umowny i metaforyczny. Scenografia karykaturalnie wręcz oszczędna. Nawet pozy aktorów wydają się dość anemiczne, co bez wątpienia stanowi zabieg celowy, bo teatralność jest przecież nierozerwalnie wpisana w ten artystyczny zamysł. Ale nic tu nie jest śmieszne czy dowcipne. Dojmująca melancholia i poczucie nieuchronności końca napędzały już wspaniały “Grand Budapest Hotel” (2014), ale w “Asteroid City” trudniejsze emocje potrafią nie tylko dodać opowieści egzystencjalnej głębi, ale też nadmiernie ją obciążyć. A w tych przeładowanych estetycznie i wielowątkowych fabułach Andersona może brakować miejsca na oddech. Mam wątpliwość, czy ten główny temat (opowiadanie o opowiadaniu) wymagał aż takiej poważnej maniery, czy szczypta humoru, by temu filmowi nie pomogła. Odnoszę też wrażenie, że samemu Andersonowi pomogłoby też odświeżenie własnego pomysłu na kino. Nie musi zaraz sprzedawać duszy dla filmowego realizmu, ale pomiędzy takim stylem a jego estetyką znajduje się niemalże kosmos możliwości.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.