W kinie: Biedne Istoty

 

BIEDNE ISTOTY
polska premiera: 19.01.2024
reż. Yorgos Lanthimos

moja ocena: 8/10

 

W kulturze takich bohaterów mieliśmy bez liku. Ludzkie stworzenia – białe karty zrodzone w laboratoryjnych warunkach przez szalonego geniusza, uczące się od totalnych podstaw świata, do którego wyrzuca je łono naukowca. Grana przez Emmę Stone Bella Baxter niczym dzieło doktora Frankensteina z powieści Mary Shelley zostaje pozszywana z kawałków i ponownie ożywiona. W ciele dorosłej osoby rodzi się niemowlę i rozwija w iście Darwinowskim porządku rzeczy. Musi nauczyć się prawidłowo chodzić, mówić i samodzielnie myśleć, by nie być tylko lalką w męskich rękach (pozdrowienia dla Barbie!). Yorgos Lanthimos to jeden z dziwniejszych twórców światowego kina, jednakże darując sobie egzegezę jego artystycznego ekscentryzmu, wspomnę jedynie, że dziwactwa Greka w “Biednych Istotach” otrzymały zdecydowanie najbardziej bombastyczną, barokową formę z dotychczasowych. Realia epoki (niby) wiktoriańskiej toną w absurdalnych kolorach i jeszcze bardziej absurdalnej architekturze. Salvador Dali lubi to. To wszystko jest po prostu piękne, majestatyczne i magnetyzujące. Nic dziwnego, że bohaterka marzy, żeby tę rzeczywistość zgłębić.

Bella want look at world – mówi dziewczyna do swojego “ojca” dr Godwina ‘Goda’ Baxtera (William Dafoe) i wyrusza w podróż po światowych metropoliach, ale Lizbona, Aleksandria czy Paryż u Lanthimosa w niczym nie przypominają miejsc, które kojarzymy (fun fact: większość filmu kręcona była w okolicach Budapesztu). Ale te wszystkie przeszarżowane barwy, wymyślne kształty, bajkowe wnętrza, magiczne krajobrazy mają swoją symbolikę dla drogi, jaką pokonuje bohaterka. Zaczyna od czarno-białych wnętrz londyńskiej posiadłości swojego stwórcy, gdzie pałętają się inne jego stworzenia jak gęś skrzyżowana z bulldogiem czy kaczka na kozich nóżkach, ale z czasem otoczenie Belli – literalnie – nabiera kolorów. (Nie)boski God wypuszcza ukochaną podopieczną z klatki i pozwala jej doświadczyć świata, poznać innych ludzi i samą siebie. Dowiedzieć się, co to radość, spełnienie, ból i cierpienie.

“Biedne Istoty” są trochę takim przewrotnym kinem coming of age, ale jeszcze bardziej wielkim traktatem o emancypacji. Wizjonerskim, szalonym, dość odważnym, ale też niesamowicie zabawnym (nie prześmiewczym, ale właśnie inteligentnie dowcipnym). Za humor chyba lubię ten film najbardziej. Uwielbiam też Bellę Emmy Stone, bo to właśnie taka Barbie, którą chciałaby pokazać światu Greta Gerwig, a Lanthimos trochę, choć pewnie niecelowo, obśmiał artystyczną wizję Amerykanki, która raczej stworzyła grzecznego, korporacyjnego blockbustera, aniżeli kino prawdziwie feministyczne. Choć Greka można też uznać za nieco wątpliwego feministę.

Paradoksalnie jest coś z mizoginii w tym, że po pierwsze doświadczenia bohaterka “Biednych Istot” zbiera głównie za pośrednictwem i dzięki kontaktom z mężczyznami (kobiety w tej fabule są obecne, ale raczej mocno drugoplanowo), po drugie – że są to kontakty seksualne. Cielesności Belli (Emmy Stone?) Grek poświęca bardzo dużo uwagi, ale zaskakująco ma to sporo sensu. Ciało staje się bowiem narzędziem bohaterki, które ona uczy się kontrolować, czym gra na nosie chcącym ją okiełznać fizycznie i intelektualnie mężczyznom, coraz bardziej na etapie społecznego rozwoju rozmijającymi się z tym, co reprezentuje sobą dziewczyna. Ostatecznie Bella zostawi ich w tyle pod każdym względem. Będzie stała prosto i głowę podnosiła wysoko. Będzie posługiwać się wyjątkowo kwiecistym językiem i będzie tak po prostu mądra. Będzie mieć marzenia i ambicje, dzięki którym, nawet w tym ciągle bardzo patriarchalnym świecie, sama da sobie szansę na prawdziwą wolność i realne upodmiotowienie. Pójdzie zdecydowanie dalej niż do ginekologa. That’s my girl

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.