66. Internationale Filmfestspiele Berlin (6)

kollekt
KOLLEKTIVET
reż. Thomas Vinterberg
zobacz zwiastun >>>

moja ocena: 6/10

 

Thomas Vinterberg spogląda na rodzinną Danię lat 70. przez pryzmat ówczesnych, bardzo liberalnych i otartych wartości. Lekarstwem na małżeńską rutynę dla Anny i Erika ma być osobliwy, ale wtedy nie tak wcale ekstrawagancki pomysł. Mężczyzna otrzymał właśnie w spadku swój wielki dom rodzinny. Tylko dla jego trzyosobowej rodziny taka posiadłość jest zdecydowania za duża, ale dla większej ilości osób to miejsce idealne. Dom Erika i Anny staje się więcej komuną, w której razem z nimi zamieszka na stałe kilkoro ich znajomych. Jest głośno, chaotycznie, ale całkiem sympatycznie, ale nawet życie w takich wspólnotowych warunkach nie chroni związku Erika i Anny przed poważnym kryzysem. Zwłaszcza jeśli w życiu mężczyzny pojawia się inna kobieta. Problemem filmu Vinterberga jest to, iż cała historia z komuną – w jakimś stopniu ciekawa i intrygująca, dając dużo możliwości rozwinięcia skrzydeł (pamiętacie “Tylko Razem” Lukasa Moodyssona?) – staje się jedynie drugoplanowym pretekstem dla portretu małżeństwa w kryzysie. Co więcej, ów portret byłby naprawdę banalny i po prostu zwyczajny, gdyby nie fantastyczna Trine Dyrholm w roli Anny. Oglądanie jej na ekranie to prawdziwa przyjemność, dla której ten na film w takim kształcie ma w ogóle rację bytu.

 

soynero
SOY NERO
reż. Rafi Pitts
zobacz zwiastun >>>

moja ocena: 5.5/10

 

Rafi Pitts pyta, jaką cenę zapłacić trzeba za marzenie niejednego emigranta ekonomicznego – Zieloną Kartę? Wysoką, ale przynajmniej w teorii skonkretyzowaną. Wystarczy walczyć w amerykańskiej armii na najbardziej niebezpiecznych liniach frontu. Za oddanie i poświęcenie Wujek Sam pozwala legalnie osiedlić się w USA. Taki plan ma 17-letni Nero, który smaku życia na amerykańskiej zasmakował jako dziecko. Wychował się w Los Angeles, ale ponieważ latami jego matka i on przebywali w Stanach nielegalnie zostali deportowani do Meksyku. W Kalifornii pozostał jednak brat chłopaka, więc Nero ponownie stara się za wszelką cenę przekroczyć granicę, by wcielając się do armii, zrealizować marzenie o legalnym pobycie i godnym życiu. Pitts nie wystawia amerykańskiemu państwu najlepszego świadectwa. W jego oczach to najwyraźniej kraj, który stawia obietnice bez pokrycia, traktujący ludzkie życie instrumentalnie i nie szanujące go wcale. To też społeczność twardych, ugruntowanych podziałów i stereotypów, którymi właściwie kieruje się każdy – policjant na ulicach wielkiego miasta czy żołnierz na bliskowschodnim froncie. W “Soy Nero” znajduje się dużo dobrych chęci, ale jeszcze więcej chaosu, narracyjnych niedociągnięć i czegoś, co znacznie obniża siłę emocjonalnego oddziaływania tej historii – zniwelowania dystansu do głównego bohatera. Niestety, jak na kino społecznie zaangażowane, w wielu momentach pozostaje się zupełnie obojętnym na losy Nero.

 

adragonarr

A DRAGON ARRIVES!
reż. Mani Haghighi

moja ocena: 5.5/10

 

Tytuł najdziwniejszego filmu w konkursie Berlinale wędruje do “A Dragon Arrives!”. Mani Haghighi łączy w tej fabule tyle estetyk i gatunków, że naprawdę trudno odnaleźć się w tym zawiłym labiryncie pomysłów i inspiracji odnoszących się do różnych wątków irańskiej historii najnowszej. Przenosimy się do połowy lat 60. Na malowniczej wyspie Qeshm detektyw Hafizi prowadzi śledztwo związane z podejrzanym samobójstwem jednego z politycznych więźniów. W jego trakcie zostaje porwany przez własną agencję i wraz ze swoją ekipą skrupulatnie przesłuchiwany, czego sam do końca nie rozumie, ale najwyraźniej rozgrywa się tu jakaś tajemnicza potyczka między różnymi tajnymi agencjami rządowymi. Po wielu latach reżyser filmowy trafia na taśmy z tych przesłuchań i sam stara się dociec, co tak naprawdę wydarzyło się około 50 lat wcześniej. Retrospektywna część filmu – umiarkowanie ciekawa i od pewnej chwili nawet wciągająca – stanowi połączenie niemalże klasycznego thrillera z elementami realizmu magicznego, a nawet egzystencjalnym sci-fi (do czego przychylamy się, patrząc na epickie zdjęcia pustynnego Qeshm). Na jej tle trochę groteskowe wrażenie sprawia część współczesna, przypominająca chałupniczy, niskobudżetowy mockument. Inna sprawa, że ta mozaikowa konstrukcja filmu absolutnie nie pomaga odczytać jego sensu. Można jedynie gdybać, czy reżyser chciał w ten sposób przekazać przemyślenia natury politycznej, społecznej czy jakiejkolwiek innej. Ostatecznie pozostaje to bardzo niejasne i niespójne.

 

 

***

Kasia na Berlinale powered by:
filmaster

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.