TRIANGLE OF SADNESS Festival de Cannes 2022 reż. Ruben Östlund moja ocena: 7/10 Nagrodzonemu Złotą Palmą kilka lat temu “The Square” naprawdę wiele można było zarzucić. Ruben Östlund obnażył prawdę o dzisiejszym świecie sztuki pełnym zakochanych w sobie…
EO Festival de Cannes 2022 reż. Jerzy Skolimowski moja ocena: 6/10 Swoją obecność w tegorocznym, canneńskim konkursie 84-letni Jerzy Skolimowski zawdzięcza tylko i wyłącznie najwyraźniej ciągle żywym wspomnieniom dawnych sukcesów na tym festiwalu. Z Lazurowego Wybrzeża jego filmy…
COUPEZ! Festival de Cannes 2022 reż. Michel Hazanavicius moja ocena: 5/10 “Tanio, szybko, przyzwoicie” – takie pospolicie chwytliwe hasło przyświeca filmowemu biznesowi granego przez Romaina Durisa reżysera. Twórcy raczej o niewygórowanych, artystycznych aspiracjach, skupionym na tym, co przynosi…
TRIANGLE OF SADNESS
Festival de Cannes 2022
reż. Ruben Östlund
moja ocena: 7/10
Nagrodzonemu Złotą Palmą kilka lat temu “The Square” naprawdę wiele można było zarzucić. Ruben Östlund obnażył prawdę o dzisiejszym świecie sztuki pełnym zakochanych w sobie pozerów? Raczej wyważał otwarte drzwi. W swoim nowym filmie znów strzela w tak łatwe do trafienia cele. Farsa o tym, że bogaci ludzie są najgorsi, a ich świat to festiwal patologii i niesprawiedliwości? Nowe, nie znałam. Ów tytułowy triangle of sadness na mojej skroni marszczy się od głębokich westchnień bardziej powodowanych rozczarowaniem niż zachwytami. Ale wiecie, jest też kontekst. Siedząc na canneńskim pokazie prasowym, w sali tylko nieco mniej prestiżowej niż ta obok, gdzie równocześnie trwał galowy seans filmu poprzedzony przaśnym ceremoniałem na słynnym czerwonym dywanie, oglądanie “Triangle of Sadness” sprawiało lekko perwersyjną przyjemność. Zmuszało do myślenia o tych damach i dżentelmenach w wieczorowych kreacjach od modnych projektantów, nocą bawiących się na przyjęciach, w dzień relaksujących się na drogich jachtach zacumowanych w pobliskim porcie, którzy uczestniczą w pokazie, gdzie zmuszeni są śmiać się z samych siebie, w swoim własnym towarzystwie, bo oglądają film o sobie. Nieprzebierającą w środkach satyryczną fabułę, w której kulminacyjnym momencie okrutnie uprzywilejowani beneficjenci (post)kapitalizmu – dosłownie – zostają wrzuceni w radośnie niekontrolowany wodospad fekaliów własnej produkcji. Mnie śmieszy.
“Triangle of Sadness” to jednak nie tylko (niestety?) rozkoszny, anarchistyczny karnawał skutków epidemii choroby morskiej. Doprowadził do niego ciąg wielu zdarzeń. I aż trudno uwierzyć, że punktem wyjścia był modowy casting, w którym H&M stał się symbolem mody inkluzywnej, a Balenciaga – poniżającego elitaryzmu. W gronie młodych, przystojnych mężczyzn znalazł się Carl (Harris Dickinson). Trochę influencer, trochę gość szukający szczęścia w modelingu, ale ta druga ścieżka kariery w jego przypadku ewidentnie stanęła w miejscu. W przeciwieństwie do jego partnerki Yayi (Charlbi Dean), doskonale radzącej sobie zarówno na wybiegu, jak i w mediach społecznościowych. Zresztą ich związek to jeden z wielu deali, na jakie godzą się internetowi celebryci. Są ładni, młodzi i dobrze wychodzą razem na zdjęciach – czego chcieć więcej? Carl dostrzega, że w tej relacji brakuje dialogu i symetrii, miłość i uczucie zastąpiła pragmatyczna budowa marki osobistej. Dlatego Östlund tę dwójkę, a raczej ich kłótnie, traktuje jako pretekst do odhaczenia całej gamy społecznych tematów, które uwielbiają tzw. lewicujące media. W konstrukcji “afery” wokół uregulowania rachunku w restauracji wychodzi ta cała niesamowita zręczność szwedzkiego filmowca w przebojowej inscenizacji wszelakich fars, grotesk, absurdów, które mają zarówno perfekcyjną temperaturę wrzenia, jak i ten zaczepny humor, którego ostatnim tak wybitnym apologetą był bodaj Marco Ferreri. Östlund też to umie, nawet jeśli bohaterów na własne życzenie ma papierowych.
Carl i Yaya, dzięki sponsorom, trafiają na rejs ekskluzywnym jachtem, gdzie będą obracać się w gronie nonszalanckich bogaczy – rosyjskich oligarchów, ich żon i kochanek, miliarderów z Doliny Krzemowej, emerytowanych handlarzy bronią. Żadne z tych indywiduuów nie posiada konkretnych właściwości, ale ten grupowy portret korumpującego bogactwa, dewastującej próżności i perfidnego cynizmu u Östlunda wypada po prostu spektakularnie. Gdy jedna z pasażerek wymusza na załodze relaks w basenie, krzycząc, że wszyscy jesteśmy równi, nie tylko zakłóca porządek pracy tych, którzy stoją za dobrym samopoczuciem gości, ale przede wszystkim pozostawia bez opieki surowe owoce morza – główne składniki wystawnej, wieczornej kolacji. Jej finał już znacie. Koncert wymiotów i biegunki umila zawadiacki głos kapitana tonącego w ekstrementach statku (Woody Harrelson) – pijanego marksisty, który przez intercom czyta Noama Chomsky’ego, a następnie nomen omen zanurza się w dyskusji o socjalizmie i kapitalizmie, gdzie tego drugiego broni nawozowy (gówniany, haha) magnat ze Wschodu. Koniec świata jest bliski.
W ostatniej części “Triangle of Sadness” Östlund przewraca w końcu klasową piramidę do góry nogami. Pomysł na scenariuszowy twist jest to z gatunku tych wybitnie banalnych, ale też cóż może być fajniejszego od brutalnego upadku elit i upodlenia atrakcyjnych jeszcze przed chwilą Instagrammerów? Sorry, ale mimo wszystko w tym miejscu jestem na nie. Bo ten finał obnaża wszystkie słabości prowokacji reżysera, który tutaj jak nigdy wcześniej staje się bardziej twórcą kapitalnych gagów, wyluzowanym żartownisiem i niezłym zgrywusem, aniżeli bezwzględnym demistyfikatorem społecznych ułomności. “The Square” miało przynajmniej to głębsze, humanistyczne przesłanie, “Triangle of Sadness” pozostawia nas natomiast z poczuciem pustki i odrobinę też smutku. A gdzieś tam na czerwonym dywanie uśmiechom zapewne nie było końca, bo trafiła im się w Cannes tak bombastyczna komedia, a mógł przecież ponury dramat z Europy Środkowo-Wschodniej. Ale miło było tak przez chwilę pofantazjować o klasie uprzywilejowanej tonącej we własnych fekaliach.
Swoją obecność w tegorocznym, canneńskim konkursie 84-letni Jerzy Skolimowski zawdzięcza tylko i wyłącznie najwyraźniej ciągle żywym wspomnieniom dawnych sukcesów na tym festiwalu. Z Lazurowego Wybrzeża jego filmy w przeszłości wyjeżdżały bowiem z ważnymi nagrodami. Co z tego, że ostatni raz miało to miejsce w latach 70. i 80. Jest jeszcze inna, nader korzystna koincydencja, która mogła zaważyć o tym, że nestora europejskiego kina znów zaproszono do Cannes. Jego współczesny i brawurowy w środkach wyrazu film jawnie koresponduje z kultowym “Na los szczęścia, Baltazarze” – nagradzanego w Wenecji w 1966 roku dzieła jednego z najważniejszych twórców w historii kina, Roberta Bressona. Wydawać by się mogło, że Francuz w swoim lirycznym i poruszającym dziele wyczerpał możliwości symboliki oślej tułaczki, w której zwierze staje się świadectwem ludzkiej ułomności, ale oto na scenę wchodzi Skolimowski. Wchodzi zupełnie niespodziewanie. “EO” to nie tylko zaledwie czwarte dzieło polskiego reżysera zrealizowane w XXI wieku, ale film zupełnie nie korespondujący z jego dotychczasową twórczością. Zresztą Skolimowski przeszedł już tyle stylistycznych wolt, triumfował po zaskakujących sukcesach i podnosił się po spektakularnych porażkach, że filmowe eksperymenty w jego wieku i z jego biografią wypada traktować raczej jako naturalną kolej rzeczy.
W dzisiejszych czasach filmy o zwierzętach mówią mniej o nich samych, a więcej o ludziach, którzy z nimi obcują. Świadkiem człowieczego okrucieństwa w czarno-białej fabule Bressona został niepozorny osiołek, który teraz wskoczył w hiperboliczną fantazję Skolimowskiego. Znów czarne oczęta zwyczajnego zwierzęcia patrzą na ludzki świat przepełniony niegodziwościami, agresją i zniewoleniem. W bezdusznych realiach cyrku osiołek niby odnalazł jedną dobrą duszę. Dziewczynę (Sandra Drzymalska), która potrafiła traktować zwierzę z czułością, okazywała troskę, traktowała jak najbliższego towarzysza, od której – w dobrej wierze – rozłączyli go aktywiści. Rozpoczynając w ten sposób wędrówkę bohatera przez polskie wsie, miasteczka i lasy oraz dalej w głąb zachodniej Europy.
Narracyjnie film Skolimowskiego jest dziełem skromnym, ledwie rzucającym w pustą przestrzeń publicystycznie nośne tematy. Osiołek dotyka wiele problemów współczesnej Polski i Starego Kontynentu. Brzmi poważnie. Od ślepoty dzisiejszego aktywizmu, pozerstwo władzy, obnażania kibolskiej mentalności społecznych podziałów po spuściznę Holokaustu, ekologię, nierówności społeczne i kryzys migracyjny. A “EO” nie trwa nawet 90 minut. Dlatego też do wszystkiego, o czym doskonale wiemy, że wymaga szerszych dyskusji, analiz, refleksji, musimy się już odnosić bez filmowego kontekstu naszkicowanego przez Skolimowskiego.
Sam reżyser dopowiada, że stworzył to dzieło, by uwrażliwić i uczyć empatii wobec zwierząt. Osobiście uważam, że więcej dla tej sprawy aniżeli barokowe w metaforach kino robi wyciszona i pozbawiona komentarza dokumentalistyka pokroju “Gundy” czy “Cow” – również coraz mocniej obecna w festiwalowym i kinowym obiegu. Niemniej nad formalnymi walorami filmu Skolimowskiego nie można przejść obojętnie. Nie ważne, czy patrzymy na fantazyjne, skąpane w czerwonym świetle, surrealistyczne fabularne przerywniki, monumentalne obrazy polskiej przyrody czy śnioną na jawię wizję otulonego baśniowym mrokiem złowrogiego lasu i jego mieszkańców. To zaskakująco zgrabnie komponuje się w jedną, choć patchworkową całość – na poziomie formalno-estetycznym. Na każdym innym to trochę jak ten krótki występ Isabelle Huppert, która pojawia się, nie zostaje wciągnięta w losy osiołka, zajmuje się sobą i wychodzi. Z jednej strony rozczarowująca puenta ciekawego eksperymentu, z drugiej – całkiem błyskotliwe podsumowanie tego, czym współcześnie najczęściej okazuje się człowieczeństwo.
COUPEZ!
Festival de Cannes 2022
reż. Michel Hazanavicius
moja ocena: 5/10
“Tanio, szybko, przyzwoicie” – takie pospolicie chwytliwe hasło przyświeca filmowemu biznesowi granego przez Romaina Durisa reżysera. Twórcy raczej o niewygórowanych, artystycznych aspiracjach, skupionym na tym, co przynosi łatwe pieniądze – banalnych reklamach, tanich dokudramach czy trzeciorzędowych fabułach wątpliwej jakości. W nudną zawodową egzystencję filmowca nutę ekscytacji zdaje się wlać rozkoszna pani z Japonii i nietypowe zadanie, z jakim do Europy przyjechała. Na potrzeby platformy streamingowej kobieta zleca Francuzowi realizację lokalnego remake’u B-klasowego zombie movie. Z intrygującymi gwiazdkami w kontrakcie. Jak w pierwowzorze “Coupez!” “Jednym cięciu” Shin’ichiro Uedy zabawa w dekonstrukcję magii kina odbywa się w trzech aktach i szczególnie ten pierwszy w przypadku dzieła Michela Hazanaviciusa daje wrażenie, że trafiliśmy na niewłaściwy seans. O tak kuriozalny pastisz filmu gatunkowego nie można bowiem podejrzewać nawet kogoś takiego jak Francuz, który przecież zęby zjadł, odnosząc międzynarodowe sukcesy, na składaniu hołdów X muzie. Najniżej i najczulej pokłonił się kinu w sławnym “Artyście” (2011), a dowcipnie skomentował nowofalową gorączkę z perspektywy totalnie współczesnej w “Ja, Godard” (201). “Coupez!” rozpoczyna finalne dzieło, powstałe na zlecenie, o którym szczegółów dowiadujemy się w kolejnym segmencie. Nawet jak na standardy wybitnie niskobudżetowego kina niewiele się tu nie zgadza. Krew tryska nienaturalnie pomidorowym kolorem, akcja czasem zastyga w krępującym aktorów bezruchu, dialogi zbyt często się nie kleją, kamera goniąca za finezją “jednego ujęcia” żyje swoim życiem, nie pilnując ciągu filmowych wydarzeń, a już na pewno logiki kadru. Jak do tego doszło, jeszcze nie wiemy, ale ostatni akt przeprowadzi nas dokładnie przez ten labirynt karkołomnych zdarzeń, w świetle których pozorna porażka, może stać się triumfem. Triumfem kina jako siły jednoczącej twórców i widzów, uwalniającej kreatywność i budującej relacje, które przetrwają nie tylko atak zombie.
W “Coupez!” Hazanavicius ukradł pomysł, który w oryginale był autentycznie przebojowy i w azjatyckim duchu szalony. Ale rozczulającym złodziejem Francuz był przecież także wtedy, gdy zbierał pomysły z historii starego Hollywood i biografii Godarda. W swoim najnowszym filmie dodaje garść autorskich refleksji o trudach pracy po drugiej stronie kamery, swojej branży jako wyjątkowo bezwzględnym i bezdusznym biznesie czy kinie zbyt łatwo godzącym się na podziały na masowe i artystyczne. Nie są to przemyślenia zbyt przenikliwe i nowatorskie, bo w filmowym dyskursie te kwestie podnoszone są od co najmniej paru dekad.
Ostatecznie, podobnie jak w japońskiej produkcji, to ten finałowy akt jawi się jako najbardziej czarujący i rozrywkowy. Rodzinny dramat, komedia pomyłek i horror twórczy w jednym. Zabawa na całego, w której odnaleźli się absolutnie wszyscy – zarówno ci na zmyślonym planie zombie slashera, jak i cała ekipa towarzyszącą w tym projekcie Michelowi Hazanaviciusowi.
WIELKA WOLNOŚĆ
polska premiera: 25.03.2022
reż. Sebastian Meise
moja ocena: 7/10
Gdy w 1945 roku oswobadzano więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych, nie na wszystkich ocalałych czekała wolność. Włączona przez Trzecią Rzeszę w potworną machinę Holokaustu gejowska mniejszość wkraczała nie w nowe, powojenne czasy, ale w system, który funkcjonował jeszcze w epoce Republiki Weimarskiej, gdzie niemiecki kodeks karny zakładał karę więzienia za homoseksualizm. Niegdysiejsze ofiary nowy porządek, który za chwilę miał wprowadzać Europę Zachodnią w drugą połowę XX wieku, dalej oglądały zza krat. Niesławny paragraf 175 skazywał ich na dalszą niewolę. I tak się działo aż do 1969 roku. “Wielka wolność” Sebastiana Meise’a rozgrywa się na przestrzeni tych mrocznych dla części niemieckich obywateli ponad 20 lat. Niemniej upływ czasu w ciemnych, ciasnych celach strzeżonych przez strażników o niezapamiętywalnych twarzach to pojęcie względne. Mija przecież rok za rokiem, a otoczenie Hansa Hoffmanna (wspaniały Franz Rogowski) pozostaje niezmienne. Ciemne klitki, betonowe ściany, w szarej celi spotyka nawet znajome twarze prawdziwych już kryminalistów, skazanych za najcięższe zbrodnie. Jednym z takich przestępców jest odsiadujący wyrok za morderstwo Viktor (Georg Friedrich). To twardziel wyzywający Hansa od zboczeńców, stawiający jasne granice dla ich więziennej relacji, której – z oczywistych względów – nie mogą uniknąć. Z drugiej strony ta dziwna zażyłość to najnormalniejsza i emocjonalnie najczystsza rzecz, jaka tej dwójce mogła się przydarzyć, zważywszy na okoliczności. Viktor na wolność nie wyjdzie najpewniej nigdy, notorycznie przyłapywany z innymi mężczyznami w publicznych szaletach Hans do więzienia będzie wracał, dopóki jego orientacja podlegać będzie pod okrutny paragraf. Podszyta empatią i współczuciem przyjaźń, sterowana głodem miłości bliskość. Czymkolwiek jest uczucie, łączące tych bohaterów, realizuje najbardziej podstawowe i zarazem intymne ich potrzeby, z czego konsekwencjami – przynajmniej za więziennymi murami – nie muszą się już liczyć.
W związku Hansa i Viktora nie ma za wiele romantyzmu. Towarzyszy mu przecież ciemność, upodlenie i zniewolenie. Pierwszy z mężczyzn beznamiętnie ogląda kolejne już ziarniste nagranie z ukrytej kamery, na podstawie którego wydany zostanie oczywisty wyrok. Franz Rogowski ze swoją charakterystyczną fizjonomią, w europejskim kinie zaanektował role wycofanych introwertyków, emocjonalnych stoików, którzy, jeśli w ogóle, gotują się jedynie gdzieś bardzo głęboko w swoim wnętrzu. Tak jak Hans ze spokojem i obojętnością znoszący kolejne powroty do więzienia. Ale w tej wyważonej, surowej roli Rogowskiego tli się też zaskakująco dużo życia. Dzięki temu jego postać staje się jednym z najbardziej fascynujących buntowników we współczesnym kinie, walczącym o wolność do bycia sobą i nie mającym zamiaru pod groźbą żadnej kary wyrzeknięcia się własnej natury. To walka tym bardziej niezwykła, że podjęta zaraz po tym, jak mężczyzna przetrwał tragedię Holokaustu i obóz koncentracyjny.
Taka konstrukcja kluczowego protagonisty to jeden z dowodów, że “Wielka wolność” to film większy niż jakiś stylowy, więzienny romans. Dużo istotniejsze od paskudnego, historycznego kontekstu jest w nim choćby to prześwietlenie buntu jednostki, a dalej też istoty miłości (do siebie i drugiego człowieka) czy w końcu refleksja nad istotą wolności. Co pokazuje historia Hansa – wolność niby jest w nas, o wolność zawsze warto walczyć, ale czasem dekady sprzeciwu i zniewolenia potrafią uczynić to monumentalne pojęcie najbardziej abstrakcyjnym z możliwych.
AFTER LOVE
polska premiera: jesień 2021
reż. Aleem Khan
moja ocena: 6.5/10
Z portu Calais przy dobrej pogodzie widać angielskie wybrzeże, ale mieszkająca po drugiej stronie Kanału La Manche Mary (Joanna Scanlan) z perspektywy Dover nie miała prawa dostrzec sekretów, na jakich we francuskim miasteczku zbudowane zostało życie jej partnera, a przez to też ich małżeństwa. Dopiero nagła i niespodziewana śmierć mężczyzny wywróciła do góry nogami egzystencję pogrążonej w żałobie wdowy. Mary i jej mąż Ahmed nie tylko funkcjonowali w zgodnym i pozornie spełnionym związku. Byli również częścią lokalnej wspólnoty muzułmańskiej, z którą uczestniczyli w religijnych ceremoniałach i utrzymywali bliskie kontakty. By do nich dołączyć i pobrać się z Ahmedem, kobieta musiała zmienić wyznanie i przejść na islam. Od tej pory nosiła adekwatny ubiór, zakrywała włosy, perfekcyjnie gotowała dania z kraju przodków męża i gorliwie się modliła, manifestując przywiązanie do wiary. Gdy Mary odkrywa w osobistych przedmiotach zmarłego małżonka ślady innej kobiety, a następnie odnajduje Francuzkę po drugiej stronie Kanału, czuje się nie tylko okrutnie zdradzona. Genevieve (Nathalie Richard) z Ahmedem nie łączył bowiem przelotny romans, ale wieloletni związek, którego owocem był nastoletni teraz syn. Kobieta wiedziała o sytuacji partnera i istnieniu jego żony. Akceptowała, że będzie on częściej mężczyzną nieobecnym w ich domu, że pojawiać się będzie na chwilę i raczej bez zapowiedzi. Mimo to, z jej aprobatą, stał się częścią tej rodziny.
Wraz z tym odkryciem świat Mary legł w gruzach. Debiutujący tą fabułą reżyser Aleem Khan, by dodać symfonicznej powagi temu momentowi, nakierowuje kamerę na majestatyczne, białe klify okolic Dover, które zdają się roztrzaskiwać pod wpływem uderzających w nie z pełną siłą fal. Nad głową bohaterki we śnie pęka nawet sufit i mimo że to się naprawdę nie zdarzyło, w rzeczywistości Mary musi za chwilę strzepać kurz ze swojego ramienia. Tu nie chodzi tylko o inną kobietę, ale przede wszystkim o to, że w przeciwieństwie do Angielki Genevieve nie musiała poddać się rygorom muzułmańskiego życia, nie znała kulturowego dziedzictwa partnera, nie wstąpiła do innej wspólnoty, najpewniej całkowicie odcinając się od wszystkiego, w czym funkcjonowała w czasach swojej młodości. Samotna wdowa tym odkryciem została też upokorzona i niesamowicie skrzywdzona.
Mieszanka silnych, negatywnych uczuć, jakie towarzyszą głównej bohaterce w “After Love”, mogła skierować tę fabułę w stronę kameralnego dramatu o zemście i wyrównaniu krzywd. Mary przekraczając jednak próg domu Genevieve i nawiązując z dwójką domowników relację, ukrywając jednocześnie swoją prawdziwą tożsamość, odkrywa, że matka z synem czują dokładnie to samo, co ona – wielką stratę. Scanlan tę zmianę emocjonalnych tonów wygrywa genialnie. Złość i gorycz ustępują miejsca czułości i współczuciu, a przeżywana w pojedynkę żałoba nagle staje się czymś współdzielonym i potajemnie odwzajemnionym. Skryte pojednanie cierpiących dusz na grobie kłamstwa i rozczarowań.
Nie przez przypadek na wszystkich materiałach promocyjnych filmu główną i jedyną postacią jest grana przez Scanlan Mary, odziana w strój zgodny z muzułmańskimi kanonami. Ten wątek kulturowych zderzeń jest ważny w “After Love”. Dzieło Khana, jako jedno z naprawdę nielicznych, pokazuje trudy, ciężary i skutki ostatecznego wyboru, jakim w przypadku islamu jest konwersja na to wyznanie, nie funkcjonując w ogóle w negatywnym, politycznym kontekście. Przecież bohaterka zmieniła swoje życie tylko i wyłącznie z miłości, a wspólnota, której stała się częścią, jest jak każda inna, wymaga jedynie przestrzegania określonych zasad, które Mary przyjęła przez wgląd na swojego partnera i ich wspólną przyszłość. Po latach to poświęcenie okazuje się daremne, bo kochanka męża w swój związek nie włożyła żadnego wysiłku, uczucie i przywiązanie otrzymała tak po prostu, w dodatku powierzchownie czy wręcz stereotypowo odnosząc się do religii, którą wyznaje Mary.
“After Love” samo w sobie zderza przeciwstawne myśli i motywy. Khan potrafi niepotrzebnie skomplikować i egzaltować proste sprawy, by z drugiej strony przejrzyście i z czułością upraszczać to, co wydaje się najbardziej niejednoznaczne i wielowątkowe. To, co w filmie najbardziej wartościowe, zamyka się w postaci Joanny Scanlan, która rozumie położenie swojej bohaterki i dlatego tak wspaniale wygrywa ten koncert wzburzonych uczuć i emocji.